Skip to content Skip to footer

Bolszewizm i Watykan – Józef Mackiewicz

Tytuł: Bolszewizm i Watykan

Autor: Józef Mackiewicz

Wydawca: “Wiadomości” 04 września 1949, Rok 4, Nr 35-36 (178-179)

Rok: 1949

 

 

Opis:

Bolszewizm i Watykan

Fałszywy obraz Sowietów w ogóle, a więc i stosunku ich do religii, wynika z arcyludzkiej tendencji naginania zjawisk do z góry powziętych koncepcji. Rzeczywistość sowiecką w znacznym stopniu zaciemnia nam tradycja przeżyć ludzi dziś „starej daty”, oceniających bolszewizm na podstawie wrażeń z pierwszych lat rewolucji. Stąd nawet późniejsze doświadczenia mają wyraźną tendencję do nawracania na utarte ścieżki, kiedy to bolszewizm wyprowadzano ze źródeł: antychrześcijańskiego, amoralnego, aspołecznego, albo: antykulturalnego, azjatyckiego, żydowskiego i t.p.

Zdarzają się na przykład ludzie, tak dalece tkwiący w konserwatyzmie poglądów, powiedziałbym – szablonów myślowych (a dotyczy to zwłaszcza klasycznego konserwatyzmu katolickiego), że źródeł prebolszewizmu doszukują się w epoce odrodzenia, „w jej humanistycznych, liberalnych ideach”, jak twierdził w książce „L’Europe tragique” prof. Gonzague de Reynold. „Winą odrodzenia – pisał Reynold – było oderwanie od Boga”. Stąd zaczęło płynąć zło, ukoronowane następnie przez bolszewików. Zresztą logiczna konstrukcja łańcucha: od odrodzenia poprzez rewolucję francuską do rewolucji rosyjskiej – uznana była przez wielu za konstrukcję klasyczną. Nazwałbym ją raczej konstrukcją „bogobojną” w potocznym znaczeniu tego słowa, ale niewątpliwie sprowadzającą na manowce: „aby zniszczyć bolszewizm, trzeba by podciąć korzenie liberalizmu, z którego wyrósł”. Sprzeczność oczywista: aby zburzyć niewolę bolszewicką, należy zniszczyć wolność?

Zagadnieniom tym poświęcił ostatnie swe dzieło prof. Marian Zdziechowski, „W obliczu końca”. Nawiasem mówiąc, można by za proroczy uznać fakt, iż wielki uczony i myśliciel polski, przed samą wojną, t.zn. w chwili gdy cały świat pochłonięty był Hitlerem i jego szaleństwami, „oblicze końca” dostrzegał wbrew wszystkim w – bolszewizmie. Otóż Zdziechowski staje wprawdzie w obronie liberalizmu, ale obrona ta jest ostrożna, połowiczna, pełna zastrzeżeń, a przede wszystkim obracająca się w granicach „prawa moralnego”, które dopuszcza „wolność myśli (die Freiheit des Gedankes)” ale nie dopuszcza „wolnomyślicielstwa (Freidenkerei)”. Prof. Zdziechowski, katolik, mistyk, eschatolog, pisze:

„Wolnomyślicielstwo to walka z Bogiem, to szał bolszewickiego bezbożnictwa, wyplenianie z myśli i duszy ludzkiej wszystkiego co ją ponad ziemię unosi, słowem, bestializowanie człowieka”.

Pogląd nieomal klasyczny spośród poglądów, które pozwoliłem sobie nazwać „starej daty”. Albowiem w „szale” walki bolszewizmu z resztą świata, walka z Bogiem zeszła na plan absolutnie podrzędny, do tego stopnia, że nie tylko na miano „szału” przestała zasługiwać, ale nawet pozwoliła bolszewikom poczynić religijne koncesje dla uspokojenia sumień wielkich demokracji podczas wojny, a w pierwszych latach po jej zakończeniu byliśmy świadkami jawnej współpracy chrześcijańsko – bolszewickiej na terenie wspolnego, t.zw. demokratycznego frontu „antyfaszystowskiego”. Ministrowie regime’u warszawskiego, czyli agenci rządu sowieckiego, kroczyli w procesji podtrzymując biskupa pod baldachimem. Oczywiste posunięcie taktyczne, ale nie zmienia to faktu, iż próby przerzucenia kładek od chrześcijanizmu nie należą do rzeczy nowych. Zaczęło się jeszcze od „żywocerkowników” rosyjskich a skończyło na żywocerkownikach polskich – w postaci „katolików społecznych”, francuskich – w postaci „chrześcijan postępowych”, czeskich – w postaci członków „Akcji Katolickiej”.

Prof. Zdziechowski mylił się. Wbrew powszechnej opinii, bolszewizm stara się wyplenić z duszy ludzkiej przede wszystkim nie to, „co go ponad ziemię unosi”, ale to, co go do tej ziemi przykuwa. Odebrać mu nie to, co stanowi o radości życia wiecznego, ale to, co stanowi o radości życia doczesnego. Bolszewizm nie „bestializuje” człowieka, lecz wręcz przeciwnie, niczego się tak bardzo nie obawia jak ludzkiej bestii, jej odruchów i wybuchów, bo nie bestię chce wychować w człowieku, ale – maszynę. Bolszewizm niczego nie „rozpętał”, ale przeciwnie – na wszystko nałożył pęta.

To też w innym miejscu słusznie pisze Zdziechowski: „…nie wolno stawiać bolszewizmu na jednym poziomie z rozmaitymi prądami o charakterze antychrześcijańskim, albo w ogóle antyreligijnymi. Bolszewizm jest kontrreligią, kontrkościołem”.

Naturalnie, że można nazwać bolszewizm religią, religią zbiorowej, masowej niewoli. Odbiera ona człowiekowi ziemskie prawo do wolności osobistej i daje mu w zamian doktrynerskie prawo mas. Religia bolszewicka zmusza człowieka do poświęcenia się dla idei „mas”, jak chrześcijańska dla idei Boga. Trudno ją tylko nazwać „kontrreligią” w potocznym znaczeniu tego słowa. Bo bolszewizm powstał nie z walki z Bogiem, ale z walki z człowiekiem, t.zn. z jego przyrodzonym prawem wolnej woli.

Zdziechowski, który zapoznał się osobiście z pierwszym okresem rewolucji, nie zmienił, jak widzimy, przekonania do ostatnich dni swego żywota, twierdząc nadal, że bolszewizm jest wytworem walki z Bogiem i jego przykazaniami.

Jest to pogląd bardzo rozpowszechniony. Sądzę, że przede wszystkim dlatego, iż niektórzy, jak prof. Zdziechowski, wierzą głęboko, uczciwie, w zasady religii, którą wyznają, inni dlatego, że widzieli w propagandzie religijnej moralną i materialną ostoję kontrrewolucji, mogącą z czasem obalić bolszewizm. Dotychczasowy rozwój wypadków nie przyznał im racji.

Wiosną 1917, Mussolini, leżąc w szpitalu wojskowym, napisał, w rocznicę stracenia przez Austriaków Cesarego Battisti, słynny artykuł do „Popolo’d Italia” w którym m.in. powiedział: „W tej strasznej wojnie, w której chrześcijaństwo przeżywa obalenie Ewangelii o miłości bliźniego, żaden chrześcijanin nie poszedł na śmierć w imię chrześcijaństwa”.

Jeżeli nawet słowo „żaden” okazać się mogło następnie przesadą w stosunku do późniejszej wojny domowej w Rosji, to w każdym razie nawet i tamta wojna „czerwonych” z „białymi” nie miała ani charakteru, ani nic wspólnego z wojną religijną. A cóż dopiero mówić o ostatniej!

Od tamtych czasów, aż do chwili gdy bolszewicy w r. 1939 i 1940 wkroczyli na nowe terytoria usiane świątyniami bożymi, nauczyli się lekceważyć religię: nie widzą w niej poważnego przeciwnika: ich akcja bezbożnicza traci z każdym rokiem na ostrości i aktualności. W r. 1939/40 weszli po raz pierwszy do Polski, Besarabii, Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii, patrząc na świątynie raczej z obojętnym ziewaniem niźli z nienawiścią. Nieoczekiwana przez nikogo tolerancja w stosunku do kleru wypływała niewątpliwie nie tyle ze strachu przed ludnością, ile raczej z wyrachowania, aby nie drażnić jej w dziedzinie najmniej dla Sowietów istotnej.

Zimą 1940, – po rocznej okupacji bolszewickiej, – przejeżdżając saniami po szlaku wileńsko – lidzkim, zdjąłem czapkę przed krzyżem na wprost miasteczka Bieniakonie. Wokół wisiały urzędowe szyldy sowieckie i propagandowe szmaty. Ale krzyż pozostał nienaruszony wraz z napisem: „Boże zbaw Polskę”… Po prostu, sądzę, krzyż do tego stopnia nie zainteresował bolszewików, iż nawet nie zauważyli tego na wskroś „kontrrewolucyjnego” napisu.

Z litanii do Matki Boskiej słowa „Królowo Korony Polskiej” kazał wyrzucić dopiero antybolszewicki regime niemiecki, dawno po opuszczeniu ziem wschodnich przez bolszewików.

Pamiętam jak pewnego letniego dnia wjechaliśmy furmanką na pagórek, na którym stał krzyż. Woźnica, chłop z „kułaków”, wskazał nań batem i opowiedział, że w r. 1939 wjechał tak samo na ten pagórek, aż tu widzi dwóch oficerów bolszewickich, którzy z koni strzelają do figury ukrzyżowanego Chrystusa.

– Ja – powiada chłop – zatrzymałem się ot tu, jak raz w tym miejscu, żeby mnie czasem kula nie drasnęła.

– No i co? – pytam.

– A nic. Dali para strzałów i pojechali sobie. Ale nie trafili pewnie, – dodał obojętnie, – bo jakoś znaku kuli nie widno.

Był to jedyny wypadek świętokradztwa, o którym wypadło mi słyszeć.

Jesienią 1915, gdy armia niemiecka zbliżała się do Wilna i władze rosyjskie zarządziły wywiezienie dzwonów kościelnych, ludność zaprotestowała. Baby obiegły dzwonnice, nie dopuszczając do zdjęcia dzwonów. Działo się to w okresie samodierżawja, w pasie przyfrontowym, gdy obowiązywały prawa wojenne. W takich to czasach i okolicznościach sam gubernator raczył wdać się w rokowania z parafianami i przyjął ich warunek, że z każdej parafii pojedzie po dwóch ludzi na koszt rządu do pilnowania, by dzwonów nie przetopiono na pociski. Dziś wszakże, po doświadczeniach bolszewickich, ośmielę się rzucić przypuszczenie, które niewątpliwie wywołać może protest, a nawet zgorszenie. Cóż pocznę, skoro dyktuje mi go głębokie wewnętrzne przekonanie: gdyby bolszewicy w r. 1941 zarządzili wywiezienie z Wilna Cudownego Obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej… wątpię by się kto ważył protestować, a już tym bardziej nie dopuszczać czynnie do wykonania rozkazu.

Ale bolszewicy nie wywozili ani Cudownego Obrazu ani arcybiskupa. Wywozili inteligencję myślącą, b. urzędników, chłopów, rzemieślników… Nie konserwatywny katolicyzm kościoła i skostniały ortodoksyzm cerkwi, ale liberalna własność człowieka i jego myśl liberalna są pierwszymi wrogami bolszewizmu. Nie teocentryczny chrześcijanizm, ale antropocentryczny humanizm.

Do przedawnionych nieporozumień należy również mniemanie, że bolszewizm walczy z moralnością w potocznym tego słowa znaczeniu. Chyba przeciwnie. Czyż zresztą istnieje taki katechizm bolszewicki, w którym by było powiedziane: morduj, kradnij, cudzołóż, dręcz zwierzęta, klnij, obżeraj się, pij, awanturuj, nie pracuj!? Ba, za tego rodzaju przestępstwa bolszewizm karze częstokroć surowiej niż państwa niebolszewickie. Wszystkie historie o wolnej miłości należą już w Sowietach do legendy. Bolszewizm propaguje przykładną rodzinę. Prostytucja jest zniesiona. Prawo z 27 czerwca 1936 przewiduje alimenty na rzecz żony i dzieci, oraz surowe kary za złośliwe uchylanie się od ich płacenia.

Rozwiązłość, gwałt i grabież, którą obserwowaliśmy niedawno w armii czerwonej, nie jest rezultatem doktryny bolszewickiej, ale wyłamaniem, raczej reakcją na jej drakońską dyscyplinę. Zatem zjawiskiem wtórnym, wywołanym wojną i konsekwencjami, wynikających z odwiecznych praw wojny.

Bolszewizm jest wrogiem religii. Jest niewątpliwym wrogiem religii, ale tylko o tyle, o ile krępując wszelką naukę poza swoją, krępuje również naukę Chrystusa, Mahometa, Mojżesza. Bolszewizm jest wrogiem wszelkiej wolności pod każdą jej postacią, a więc naturalnie i wolności wyznania. Największym wrogiem wolności jaki kiedykolwiek w zbiorowym ustroju ludzkim istniał na globie. Wrogiem wolności słowa, wolności myśli, wolności druku, wolności czynu dobrego, wolności czynu złego, wolności poruszania się, wolności pracy, wolności lenistwa, wolności przestępstwa i wolności wiary.

Jakie stanowisko zajął wobec tego Watykan? Za szczytowy objaw jego reakcji uznać by wypadało encyklikę „Divini Redemptoris” z 19 marca 1937. Moim zdaniem jednak, zarówno jej tenor jak wpływ realny nie stał w żadnym stosunku do morza nieszczęść i krwi ludzkiej, wylanej od rewolucji październikowej aż do wybuchu drugiej wojny światowej.

Religia w czasach spokojnych jest atrybutem codzienności. Dopiero w chwilach przełomowych albo wybucha jasnym płomieniem, albo się załamuje i poczyna przygasać. Gdy bolszewicy zaczęli łamać nie tylko kości, ale i charaktery, myśli i naturę ludzką, gdy przystąpili do zniszczenia porządku ustanowionego od dwóch tysięcy lat, naturalną rzeczy koleją stał się odruch, plastycznie ujęty w przysłowiu: „Jak trwoga, to do Boga!”. Stąd tęsknota do cudów, pęd do guseł, popularność sekciarstwa, „bogoiskatielstwo” takie same w „duszy rosyjskiej”, jak w duszy polskiej, jak każdego innego narodu w podobnym położeniu, zaakcentowało się nieraz bardzo silnie.

Tylko ktoś, kto na słowo ufa bolszewickim prowokatorom, sądzić może, iż na przykład ostatnie wypadki lubelskie wywołane były czy też szły na rękę kościołowi. Jak wiadomo, tłum w katedrze odtrącił od ołtarza księży, prąc wzburzoną masą wprost przed oblicze Matki Boskiej, która rzekomo miała zapłakać. Tego rodzaju ekscesy w normalnych wypadkach surowo kościół karci. Wypadki lubelskie były objawem typowym. Jeszcze bardziej typowym dla regime’u sowieckiego. Podobne historie działy się podczas pierwszej okupacji na Wileńszczyźnie, na Białej Rusi. Objawiali się „prorocy”; po wsiach opowiadano dziwne legendy; widziałem w lasach dziesięciotysięczny tłum, w którym łamiąc dotychczasowe szranki, obok katolików, prawosławni, żydzi, baptyści, zielonoświątkowcy, sztundziści, wszyscy razem oczekiwali na zapowiedziany „cud”. Księża gromili z ambon, a N.K.W.D. przybywało na miejsce w ciężarówkach. Wypadki podobne są reakcją na naukę Lenina – Stalina, ale zachodzą wbrew kościołowi. Nie świadczą też o jego autorytecie, a chyba o zmaleniu tego autorytetu. Jak każde odszczepieństwo, sekciarstwo i inne tego rodzaju zjawiska, wywołane są zawsze kryzysem ufności w dotychczasowego, autorytatywnego pośrednika pomiędzy ludźmi i Bogiem i mają z natury swej zawsze na celu odszukanie jakiejś drogi bezpośredniej.

W każdym człowieku, niechby nawet w najgłębszej podświadomości ukryta, pod balastem polityki, egoizmu narodowego czy osobistego, interesów, demagogii i t.d., tkwi pratęsknota do autorytetu wyższego rzędu; człowiek lubi wymachiwać rękami, kląć, odgrażać, „sobaczyć”, ale na dnie duszy – tęskni do sprawiedliwości i uczciwości absolutnej.

„Dobra polityka – pisze słusznie Jędrzej Giertych w artykule „Stolica Apostolska a Polska” w nr. 173 „Wiadomości” – ma za główny cel skuteczność”. Jakąż skuteczniejszą politykę może uprawiać papież poza tą, która by ześrodkowała cały wysiłek na utwierdzanie wiernych w przekonaniu, że jest on Namiestnikiem Chrystusa na ziemi? Z chwilą bowiem gdy przestaną w to wierzyć, nie ma już polityki złej czy dobrej, bo nie ma żadnej, bo nie ma Watykanu. Dlatego każde odstępstwo, powiedzmy po sowiecku: od tej generalnej linii, musi się zemścić wcześniej czy później. A Watykan nie powinien być zainteresowany w rozwoju wypadków najbliższych dziesięcioleci, jak inne państwa świeckie, ale – tysiącleci. Wydaje mi się, iż jest to bardzo istotna różnica i wpływać też musi bardzo istotnie na to, co o polityce watykańskiej mówimy, gdy ją poddajemy krytyce. Jakie, w poruszonej tu materii, ma znaczenie tak częste powoływanie się na przykłady zaczerpnięte z polityki i dyplomacji watykańskiej ubiegłych stuleci czy nawet ubiegłych lat? Mnie w tej chwili interesuje pytanie: gdzież są tłumy wiernych stojące w obronie prześladowanych pasterzy Stepinaca, Mindszenty’ego? I znajduję odpowiedź: niema ich. Czego więc mają dowodzić argumenty z dziejów polityki watykańskiej, przekonywające nas, że i dawniej nie zawsze chciała czy mogła ona stawać po stronie absolutnie sprawiedliwej, że i dawniej wierni nie zawsze brali stronę kościoła i jego dostojników? To, że Watykan nie jeden raz przeżywał kryzys? Zgoda, ale jako argumenty niczego nie usprawiedliwiają, a jeżeli mają być pociechą, to przyznajmy, raczej wątłą.

* * *

Ostatnie posunięcie sowieckie, zmierzające do likwidacji kościołów w państwach „nowych demokracji”, od początku nie wydały mi się zapowiedzią jakiejś nowej ery wojującego komunizmu, ale po prostu konsekwentnym etapem na drodze ostatecznego oczyszczenia placu dla dojrzałej już sowietyzacji, po uprzednim rozprawieniu się ze wszystkimi, mniej lub więcej liberalnymi ośrodkami dyspozycji świeckiej. Jeżeli w niektórych państwach opóźnia się likwidację kościołów, to nie z obawy przed odruchami religijnymi, ale z obawy przed luźnym, a szerokim jeszcze wachlarzem antysowieckich elementów, które mogłyby dokonać rozpaczliwej próby dyskontowania nastrojów religijnych wśród mas. Bolszewicy panicznie obawiają się wszelkiego rodzaju krzyku, strzałów, awantur. Za utrzymanie spokoju gotowi są iść na poważne kompromisy i koncesje, przedłużające termin konania wrogich im elementów. Byle nie psuły im interesu planowej sowietyzacji.

W lekceważeniu okazywanym przez stronę bolszewicką kościołowi, tkwi największe niebezpieczeństwo, niewątpliwie stokroć razy groźniejsze od otwartych prześladowań à la Neron. Niedostrzeganie tego niebezpieczeństwa przez hierarchie religijne wszystkich wyznań było największym błędem, jakiego się dopuścić mogły, nie tylko z punktu widzenia reprezentowanych przez nie zasad, ale i t.zw. realnej polityki. Wobec bolszewizmu na nic zda się taktyka kompromisu czy „przeczekania”. Piechota, zaskoczona atakiem czołgów, może się schować w dziury i przeczekać, aż nad nią przejdzie lawina stali. Ale gazy trujące wślizgną się i wypełnią każdą, najlepiej nawet zamaskowaną dziurę.

To też w tym stanie wystąpienie Watykanu z wielką ekskomuniką trzeba traktować jako wydarzenie pierwszorzędnej doniosłości. Należy przypuszczać, że jest zapowiedzią zerwania z łańcuchem kardynalnych błędów dotychczasowej polityki, uprawianej przez większość niesowieckiego świata. Jest to zatem posunięcie nie tylko rozumne, ale leżące w płaszczyźnie najbardziej realnej polityki, jakiej świat cały oczekuje od r. 1918.

Zdarzyło się, iż pierwsza osoba, z którą rozmawiałem o wielkiej ekskomunice, zadekretowanej przez papieża, wykrzyknęła: „Mój Boże! Powinien był to zrobić już przed trzydziestu laty!”. Słuszna uwaga. Od tego czasu bowiem świat znajduje się w ciągłym zagrożeniu bolszewickim, podobnie organizmowi zagrożonemu przez raka. Operacja krucjaty antysowieckiej, jak każda operacja, mogła mieć wynik dwojaki: mogła się skończyć fatalnie, albo skończyć dobrze, ale rezygnacja z operacji może mieć wynik tylko jeden: fatalny. Inne rozwiązanie w dziedzinie polityki „realnej”, jak przykucanie pod krzakiem, oszczędzanie sił i t.p., są to rozwiązania na krótką metę, a „realne” dopóki odpowiadają one właśnie najbardziej istotnym zamiarom i interesom bolszewików, którzy i krzak i przycupniętego pod nim realistę widzą doskonale, ale pozwalają mu siedzieć tam do czasu.

Przypuszczam, że po procesie kardynała Mindszenty’ego zadano sobie w Rzymie pytanie, do czego to doprowadzi, jeżeli dziś Mindszenty, jutro Beran, pojutrze inny dostojnik kościoła zacznie się kajać, przyznawać, że jest „czarnogiełdziarzem”, i t.p. Okoliczności systemu sowieckiego śledztwa, tortury, narkotyki czy działanie tajemnych pigułek są niewątpliwie okolicznościami rozgrzeszającymi oskarżonych, ale w konsekwencji ściągają one w błoto najwyższe autorytety kościelne. I co w takim wypadku pomóc może najwytrawniejsza nawet polityka kompromisów? Jaki może być jej kres i granica? Zwłaszcza wobec rosnącej obojętności mas. Zwlekać, kluczyć, zyskiwać na czasie i szukać modus vivendi, można wtedy tylko, gdy istnieje przynajmniej nadzieja, iż może to przynieść chociażby doraźną korzyść, ale nie wtedy gdy staje się jasne, że przynosi korzyść wyłącznie stronie – przeciwnej.

Dalsze wypadki w dużej mierze zależeć będą od praktycznego zastosowania wielkiej ekskomuniki. Mogą oczywiście przybrać formę jałowej demonstracji, ale kto wie, mogą też stać się zaczątkiem nowej ery i wtedy założyć by można, że wyniesie ona Watykan, pochłonięty dotychczas polityczną grą, na szczyty i przywróci mu władzę nad ludźmi, której już nikt nie będzie w stanie lekceważyć.

Jakiejż bowiem drogi szukać może znękana ludzkość do obalenia bolszewizmu? W doskonałej mowie na Radzie Narodowej powiedział Kazimierz Okulicz: „Decydujące rozwiązanie przeżywanego przez świat kryzysu duchowego nastąpi dopiero wtedy, gdy masy ludzkie ogarnie duch tej kategorii i tego napięcia, jaki ogarniał je na polach Owernii w XI w. przed wyruszeniem pierwszej wyprawy krzyżowej”.

Gdybyż papież błogosławić zechciał krucjacie wieku XX! Wprawdzie przedsięwziętej już nie dla odzyskania Chrystusowego Grobu, ale dla odzyskania ludzkich praw do ludzkiego życia na ziemi.

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net