Tytuł: Pączki na iwach
Autor: Chojnacki Paweł
Wydawca: Magazyn Kontra
Rok: 2022
Opis:
Pączki na iwach
Na kanwie nowej książki Józefa Mackiewicza Najstarsi tego nie pamiętają ludzie
Motto I: – Napisać można wszystko, Józef Mackiewicz, 1935.
Motto II: …od dziecka, ja osobiście, nie znosiłem literatury, Józef Mackiewicz, 1963.
Motto III: …idę o zakład, że nasze czasy będą kiedyś wspominane jako epoka lekkomyślnych dyletantów, którym się wydaje, że potrafią pisać; wszystko to jest po prostu konsekwencją straszliwego nieszczęścia i bezbrzeżnej samotności…, Kristina Sabaliauskaitė, 2014.
Jakim komentarzem opatrzyć cytaty, by stanowiły zrozumiałe wprowadzenie? Ostatnie zdanie wypowie powieściowy Marcin Mikołaj Radziwiłł (1705–1782), w dziele współczesnej litewskiej beletrystki. Retrospektywny anons złoży dojrzały człowiek w odczycie, podanym po raz pierwszy do druku w 2022 roku (Wielka Niewiadoma. Listy do i od różnych osób). Tylko pierwsza sentencja pochodzi ze zbioru, który jest teraz przedmiotem uwagi. Napisać można wszystko. Postawmy więc oczywiste pytanie: po co pisać o nowych tomach Józefa Mackiewicza?
Listy to na Berdyczów, w najboleśniejszym powiastki znaczeniu. Przytoczmy następne, wyrwane Kristinie Sabaliauskaitė słowa drugiego jej bohatera: „…obecnie sam był przekonany, iż gdzieś obok jest inny, dziwny świat ze swoimi mieszkańcami, którzy z rzadka odwiedzają tę stronę…”. Zaiste! Gdzieś obok jest taki świat. Kiedyś wizyty zeń będą częstsze, przyjdzie przesilenie. Młodzi, nowi Polacy (Litwini – nie tylko) sięgną i po do Dzieł komentarze. Kiedyś przyjmą podaną rękę, by lepiej móc rozumieć to, co choć bardziej niż dziś oddalone, to przecież stanie się bliższe. Zrozumialsze, potrzebniejsze. Taki jest przede wszystkim sens moralny opracowywania, wydawania i czytania dziś pism, których niniejsze noty dotyczą. I zbiorów próz autorów podobnych Mackiewiczowi duchem wolności. Poezji – także. Nieudawany kanon sam się wytworzy, naturalnym prawem życia, niesłychaną i przyrodzoną potrzebą wyparcia gorszej monety przez lepszą. Gdyż tylko w rejonach autentycznej kultury jest to możliwie. Rozpoczynam od deklaracji, którą być może powinienem podsumować odcinek. Ale na koniec odłożyłem równie mocne zdania.
*
– „Konflikt się wyczerpał, nastąpił znany zwrot. Stop. Powinien być spokój”.
*
Potrzebujemy go przez chwilę, bo głównie o formie, nie o treści będzie wreszcie mowa. A więc – ex ovo, od tytułu ruszmy. Od sentencjonalnej frazy, która w tekstach tworzących książkę rok po roku pada. Pierwszy raz – 1928: „Właśnieśmy w pierwszą porę wybrali ten szlak [Lidzki Trakt – P.Ch.] starodawny, o którym dziadowie naszych pradziadów mawiać pewno zwykli, że «najstarsi tego nie pamiętają ludzie», kto go tędy wytknął i kierunek wskazał”. Drugi: „O wilkach, jak się to mówi – «najstarsi ludzie nie pamiętają» takiej ilości”. Trzeci: „Najstarsi – mówią – ludzie nie pamiętają u nas tak surowej zimy, co w roku zeszłym; «najstarsi ludzie» nie pamiętają tak łagodnej, jak dziś”. Czwarty: „Mówi, że najstarsi ludzie nie pamiętają takich mrozów na wiosnę…”. Jeślim przeoczył kolejne – chętnie ogłoszę konkurs z nagrodami.
Artykuł pod tym nagłówkiem, ten z 1930 roku, mówi o Kaziuku – „O kiermaszu św. Kazimierza pisaliśmy już nie raz i nie dwa”, przyzna po dwóch latach. To prawda! Wcześniej – 1927 i 1929, później – 1933: „Niedawno była taka zima, że domy pękały od mrozów, a na św. Kazimierza szlichtada jak na Sylwestra”. Wtedy przywoła najdalszy, zapamiętany – „w 1909 czy 8-ym”. A owa „szlichtada”? To kulig po prostu. Dla odmiany: „Dwa lata temu wylała Wilia…”, to w ramach znanych nam narzekań na klimat. A jak w pozostałych tomach, czy tam o słynnym jarmarku mowa? Oczywiście, tylko w Oknach zatkanych szmatami wystąpi co najmniej dwukrotnie (Pesymistyczne refleksje z kiermaszu oraz Ciekawa innowacja na „Kaziuku”, 1937). W drugiej kwestii wyzwania nie rzucę, na pewno coś pominąłem.
Który fragment wybrać z tytułowego lamentu nad upadkiem Kiermaszu? Może ten: „Taaaak… A bywało kiedyś w dzień Świętego Kazimierza staniesz sobie koło Zielonego Mostu i głowę zadarłszy spojrzysz tam w górę pomiędzy wieże Świętego Rafała, jak dumnie wznosi się ten kościół nad rzeką Wilią, jakby ją strzegł przed zgubnym jakim prądem, w słońcu cały wiosennym; spojrzysz niżej, aż tu jakby dwie inne rzeki koło świętej figury w jedną się zlewają, rzeki ruchome, żywe, rzeki ludzi i koni, pieszych i furmanek. Jedna ciągnie tam z Wiłkomierza, Szyrwint, Mejszagoły, druga hen spod Giedrojć, Prozorok, Rzeszy. Wiłkomierską i Kalwaryjską ulicami razem na most walą ładowne towarem. A nad tobą niebo radosne, błękitne aż serce skacze. – Ech! bywało, bywało! I komu dziś o tym powiesz jak kiedyś bywało”. Lament? „A przecież bywało… – «Co pan tu mnie ciągle tym ‘bywało, bywało’ głowa durzysz! – powiedź wolej co będzi?» Ha…”. Nie zajmiemy się jednak regionalnym językiem tak trafnie i z polotem obecnym w tych tekstach.
Zwrócimy uwagę na częstszą niż „najstarsi…” mantrę. Nazwijmy ją: „Nie jestem specjalistą”. Szło to tak:
„Na architekturze się nie znam”, 1933.
„Na muzyce się nie znam, może dlatego przepadam za operetką”, 1933.
„Nie znam się na malarstwie. Może dlatego nie lubię oleodruków” („Nie wiem, dlaczego tak mało maluje się u nas pięknych krajobrazów”), 1933.
„Nie znam się na architekturze…” (powtórzy w 1935-ym). Ale także:
„Nie jestem ekonomistą…”, 1932.
„Nie jestem specjalistą od historii, ani historii sztuki, ani etnografem…”, 1936.
„Nie jestem krytykiem artystycznym i nie mam aspiracji do fachowości oceny dzieł sztuki plastycznej…”, 1936.
Natomiast: „Sam kiedyś byłem przyrodnikiem…”, 1936. Oczywiście, ktoś mógłby orzec, że tylko wyławiamy nieuchronną żurnalisty łatwiznę (powtórzmy: „Rozpowszechniony jest bardzo typ dziennikarza, który reaguje na rzeczy najłatwiejsze”), gdyż niepowtarzalną okazję daje zbiór artykułów, których nikt nigdy nie czytał położonych tak blisko, dobranych tematem i tembrem. Nikt w innych warunkach by tego nie widział… Czy niedźwiedzią przysługę ukochanemu autorowi gotują Nina Karsov i Michał Bąkowski? Nie popadajmy w naiwniacki ton, oczywiście – nie! Nie takich wrażeń tu moc uderzy. Tu znajdziemy kolejny tytuł, czy śródtytytuł do naszego arsenału: Kiedyś byłem przyrodnikiem. Nie wykorzystamy go w funkcji do której stworzony, zbyt dużo zarejestrowanych, zgrabnych afiszy czeka. Pójdziemy tropem pozytywnej deklaracji. W nieznanym odczycie, tym przedłożonym w 35. tomie (motto numer dwa z niego wzięte), przeczytamy pasujący tu jak ulał passus.
Mackiewicz deklaruje w 1963 roku: „Nie ma takiej nauki: literatura. Jest wprawdzie tak zwana: historia literatury…”. A każda historia to fakty (w liście do Michała K. Pawlikowskiego, w tym samym roku, rozwinie wątek: „Historia to koniec końców psychologia, psychologia b. trudna, bo mająca do czynienia ze świadomością i podświadomością roju ludzkiego. Przeto historia i nauka historii rządzą się wszystkim, z wyjątkiem rozsądku…”). Ta „literatury” – „…jakież fakty … zawiera? Że taki-to pisarz urodził się w tym roku, umarł w innym, że napisał to i owo. To prawda. Wszelkie jednak wywody filozoficzne, co myślał, gdy o tym pisał, te wszystkie rzekomo ukryte przed okiem laika sensy i wartości duchowe, to wszystko są mniej lub więcej utarte konwenanse, spekulacja słowna, subiektywizm ocen post factum, przysypany onieśmielającą słuchaczy erudycją. Dlatego od dziecka nie znosiłem literatury…”. To już znamy, lecz zmierzamy do puenty: „A wtedy, gdy musiałem się jej uczyć w szkole, nic a nic nie rozumiałem. Idąc tedy na uniwersytet wybrałem przyrodę, ściśle zoologię, ekologię, naukę o życiu zwierząt i ptaków”. Dlatego zrekapituluje w 1949 roku: „Naukę o literaturze i krytykę literacką w jej do-dzisiejszej formie, traktowałem od lat szkolnych jako najnudniejszą pod słońcem” (w tomie Nie wychylać się!)”.
*
„Już widać matnię. Zbliża się, idzie ku nam. Wszystkie oczy zbiegły się w matni”.
*
Ale tutaj to nie gradacja nadchodzącej dziejowej tragedii… Jest dopiero 1935 rok. Przyznam, że nie wiedziałem, iż „matnia” to rybackie słowo. A ona: „Pusta. Kilka okoni, trochę płotek, parę szczupaków, które rzucić trzeba z powrotem, bo za małe. Dużo zielska i trawy». We wcześniejszym zdaniu – zapowiedź akcji na jeziorze Galwe pod Trokami, skromni miejscowi sukcesorzy zawodu apostołów: „Biorą jedną toń”. I ja wezmę jedną: stylu, języka, nastroju, opisu miniatury. A ileż tu skrywa się jeszcze rybackiego słownictwa: „podwłoki, mieroże, bucze”, „niewód zimowy” i ogólnie – „niewody”. Czy znał Mackiewicz ich znaczenie, czy nabytą profesjonalnym chyłkiem precyzją głuszy czytelnika? A niedługo już nomenklatura łowiecka goni, cóż za jędrna polszczyzna! Cytuje Michała K. Pawlikowskiego: „pierwsza porosza” i „woń bahunu”. Niczym awanturnicze powieści.
Nie tylko pojedyncze pojęcia, nie tylko wyrazy układa w gotowe do wytłuszczenia wersy. Buduje strofy. Taką na przykład: „Z Waszety szedł ku gościńcowi gęsty tuman, z Waszety szły dymy spalonych torfów, ciągnęło wilgocią, zapachem zgniłego siana i spalenizny. Dużo drogi trzeba nam było nałożyć, by stanąć u wrót niejako Laudy. Jak rozczochrana głowa dziecka widniała z daleka góra Sicińskiego. Upita”, 1932. Czyż nie Sienkiewiczowsko rodzi się ten akapit?! Upita: „Góra, na której stał zamek Sicińskiego, otoczona rychłym trzęsawiskiem, zwanym Waszetą… […] Środek, bezpański i groźny, szumiał latami nie koszoną trawą, dziwnymi chwastami, tajemniczymi zioły”. Nawias: Gdy się od dwudziestu lat czyta głównie dawną prasę, to się jej stylem chyba przesiąka? Oczywiście złośliwiec i zazdrośnik stwierdzi, że to nie „dawna prasa”, tylko „stare gazety”. Prawda, że brzmi gorzej?
Chłonę jednak kruszące się strony; i tak dobrze, że niekiedy teraz w książkę spięte. – „Poczekawszy, wszystko zbyć się może. Kto z Panów nie uwierzy, że za lat sto latać będziemy na księżyc?” – docieka w 1932 roku. Czy będziemy stawiać zarzut, że nie tylko w tym miejscu bierze jedną płeć za odbiorcę? A przecież i kobiety współtworzyły „Słowo”. W tym dwie „jego” kobiety. Podobnie – w symulowanym rok później Ataku gazowym na Wilno – oświadczy: „Kto służył w wojsku, łatwo zrozumie, a panie niech słuchają uważnie…” – o manewrach prawi. Skoro o damach mowa, spójrzmy na widoczek z pociągu – Dyneburg do Kowna: „Maman i jej córeczka przy masie pakunków i dwóch spoconych tragarzy, mają coś w sobie ze starej histoire powrotu z Warszawy do majątku”. Dalej: „Młoda pani zdejmuje lekki płaszcz i przez zbyt wąską, na jej silnych biodrach, spódnicę, odznaczają się sprzączki od podwiązek. Wysiada zresztą w Rakiszkach…”. Czytam, a sprzączki wrzynają się w oczy.
Po prostu: ładne i nowoczesne. Chciałbym opowiedzieć kiedyś więcej o tej prozie. Dlaczego ją łyżkami jem i dlaczego zawsze przynajmniej jedną słodką chochelkę ze słoika każdego z tekstów udaje się wybrać. Już wodziłem gotowymi, wziętym stąd winietami – Toń jezior i nieba, a przed chwilą Pusta matnia doszła. Już wywoływałem Ferdynanda Ruszczyca ze spotkania w lidzkim Towarzystwie Wiedzy Wojskowej, gdy namawia – „przypatrzmy się Wilnu, które skupiło w sobie i zachowało promienie wielowiekowego artyzmu”, a przecież „sądzimy o bogactwie według resztek”. W 1922 roku, że to gruzy tylko, widać tym realniej: „Sądźmy więc o bogactwie głębin przeszłości według wyrzuconych na brzeg muszel–fragmentów”. I znów pełnosprawny tytuł: Muszle na brzegu. Czy lepiej: Krzty muszel na brzegu? Gdy w późniejszej wypowiedzi malarza znajdziemy spostrzeżenie: „Miejsce zaczęło porastać miastem”, od razu rodzi się przedni inicjał o Wilnie: Miejsce pokryte miastem (wrócimy w to miejsce na pożegnanie). Albo: Zimna powaga jedliny… A to – dopiero zaraz.
Uwaga, uwaga! Znękany obowiązkiem lektury (wszystkie pominąłem w Nad Niemnem onegdaj) nastąpi „opis przyrody”. Wspomniany dwukrotnie Trakt Lidzki: „W słońcu skąpana od nikłej trawki po wierzchołki drzew leżała ziemia przed nami; cicha, bezwietrzna pogoda. Gdzie się ostały dwurzędne brzozy przydrożne, tam oczu od nich dosłownie oderwać nie było sposobu. Kolorowe krasawice mieniące się wszystkimi odcieniami barw. I nie masz takiego dwurzędnego szpaleru nigdzie na całym świecie jak u nas! Pola zebrane, puste, przeto bardziej przestrzenne i wzrok po nich błądzi bez żadnej już przeszkody. Z daleka widniejące grzebienie świerków, zbiegły się nagle przy drodze i otoczyły nas zimną powagą jedliny. Powiało z głębin chłodem jesiennej wilgoci. Zapachło mokrym mchem i borówkami. Pociągnęły się lasy”. Fragment przykuł uwagę ledwie przy drugim czytaniu (no dobrze! – dalszym, rzetelnym przejrzeniu…). Wcześniej „niegramatyczne” słowo zamigotało i zgasło. Dobrze, że wróciłem.
Jaki motyw nazwiemy Wykresy i sedesy, lub „Józef ponury”? Onegdaj (tu w tradycyjnym, nie współczesnym znaczeniu piękna skamielina), więc – przedwczoraj pytała mnie koleżanka, czy o poczuciu humoru Mackiewicza pisałem? Czy śniło jej się? Wyśniła! Kto Flirt z operetką przeczyta – wątpliwości zgubi. Skąd „Józef ponury”? O – jak sam przyznał – „żartobliwej” odpowiedzi, czy mu się Zakopane podoba („– Czuję się tu jak na Wileńszczyźnie, bo wszędzie widzę styl zakopiański!”) znalazła się wzmianka w pierwszym epizodzie. Tamże zachęta do poznania tyrady o prymacie ojczystej ziemi nad Tatrami. Tu o wyższości nad Bałtykiem: „Już więcej nad to morze nie pojadę!”. Co zrobię – „cały się zwinę w chwoje naszych lasów, opalać się będę w piaskach orańskich, kąpał w Wilii czy Mereczance, żeglował duszegubką rodzinną, jeździł kałamaszką i będę czekał…”. To wszakże wyimek z Bulbina z jednosielca i, przyznamy, że żal z przepaści inwestycji w Gdyni i Wilnie wyraża.
Ale… Skąd „sedesy”? O „Jarmarku Poleskim”, 1937: „Wileńska Izba Przemysłowo-Handlowa zajmuje największe na Targach stoisko. Też same próbki i wykresy. Tak, wykresy i sedesy. Przemysł dyktowy na Polesiu wyrabia wspaniałe sedesy klozetowe…”. Do plejady tytułów dołączy jeszcze jeden, a kolejny uśmiech wywoła kąśliwa uwaga o miejskim konserwatorze zabytków i przyrody (w sprawie planowanej regulacji Wilenki): „Wówczas jeszcze pan Piwocki o tym nie wiedział, tak mi oświadczył, a zatem zrozumiałe jest, że nic myśleć nie mógł”. Odmienne, krótsze plany: „Stanęła w progu też córka, panna dorodna, ale widać w staropanieństwie trochę więdnąca”, inna „Pani… jest zalotna na swe lata trochę już dojrzałe…”. A we dworze na kowieńskiej Litwie: „Dzieci, kilka pań i język niemiecki: nieprzyjemna sytuacja, w której się najczęściej bonę bierze za panią domu i odwrotnie”. Angielka – współuczestniczka dziennikarskiej ekskursji do Estonii to figura permanently komiczna (ciągle „yes, yes” powtarza i kiwa główką ta córa Albionu). Nie ułatwię uczty wyskubaniem wszystkich rodzynek. Na pewno nie z zakalca.
By się poddać powiewom egzotyki Południa odwiedźmy wielki kongres cygański (rumuńska Bukowina). W 1934 roku, „wedle utartego kunsztu demokratycznych czasów, z przewodniczącym, wice-, sekretarzem, głosowaniem, komisją skrutacyjną i temu podobnymi rekwizytami powojennej równości. […] – Nie będziemy uprawiać żadnej polityki!… – woła mówca. Jakkolwiek nikt na sali nie rozumie, co znaczy «uprawiać politykę», wszyscy biją brawo. Co by było, gdyby przewodniczący zebrania zawołał: nie będziemy kraść! Niewątpliwie dałby przez to hasło do rozlicznych zapatrywań i położył fundament pod pierwsze stronnictwa” (w tomie Wrzaski i bomby). Takim to wprawkom oddawał się w codziennej, koniec końców, prasie. A – „…pączki na iwach i gruby wał”? Siłą wywleczone słowa, sprawdź sam Czytelniku z jakiej pochodzą otoczki. Strona sześćset jedenaście, w trzydziestym ósmym roku. Ponury?
*
„Nikt tego nie sprawdził, ale tak ludzie gadają”.
*
Dwie sylwy. Pierwsza – Józef Mackiewicz do Mieczysława Grydzewskiego, 16 marca 1956: „Wciąż nie mogę się pozbyć maniery opracowania każdego zdania i wydobycia efektów literackich, jakie ja osobiście uważam za słuszne. Poczucie, że [tekst – P.Ch.] zostanie przerobiony, odbiera chęć pisania, albo też wpływa na lekceważący stosunek do własnej twórczości. A ostatecznie honorarium nie pokrywa tego rodzaju pracy. Niektóre poprawki Pana, w niektórych artykułach, są lepsze niż w moim oryginale, ale nawet i w takim wypadku wolę pozostać sobą”. Nie on jeden wadził się na tle tym z pedantycznym, genialnym redaktorem, żadna to zresztą pociecha. Wraca do sprawy 18 lipca 1957, gdy 55-latek musi wyjaśnić: „W tym roku mija 35 lat odkąd zacząłem pisać; jestem autorem sporej wiązanki książek; mam siwe włosy. A moje artykuły są poprawiane jak wypracowania w I-szej gimnazjalnej”. Świadomy to autor, na wielu poziomach: „Jasno, że mnie więcej zależy na pisaniu do «Wiadomości» niż Panu na drukowaniu moich utworów. Ale to mnie deprymuje po prostu psychicznie”.
Jakże czasem bliski ten ból! Pamiętając oczywiście o rażących proporcjach. Niemniej i ja docieram do obu rocznic skromnym stażem. Dziś częściej pragnęłoby się starannej redakcji – o korekcie nie wspomnę. Zdarzyło się jednak nagle po 35 latach znowu poczuć uczniakiem. Nie Grydzewski poprawiał. Mackiewicz zastrzegł w przypadku jednego z materiałów: „Ponieważ jest raczej kontrowersyjny, więc nie chciałbym się pozbawiać żadnego z argumentów w nim zawartych i dlatego nie myślę o jego skróceniu” (cytaty z korespondencji: J. Mackiewicz, B. Toporska, Listy do Redaktorów „Wiadomości”). To druga nieśmiertelna bolączka. Od czasu predominacji internetu problem jakby mniej aktualny. Choć mówiło się „papier wszystko zniesie” (w sensie treści), to o sieci dopiero można powiedzieć, że „wszystko zmieści”.
W tym momencie uświadomiłem sobie, że obszerne notatki i wypisy, które sporządzam z ukazujących się ostatnio Dzieł i z dawniejszych prac, do których powracam, mają nie tylko charakter – powiedzmy – „wewnętrzny”. „Wsobny”, dotyczący tylko tematyki twórczości pisarza. Następnym krokiem jest wykrocznie poza wielki, lecz przecież zamknięty krąg pytań i problemów, dokonanie kroku, na którym – zakładam – musiało Mackiewiczowi zależeć. Mam na myśli wykorzystanie jego refleksji w innych rejonach prac badawczych i publicystycznych. W mym przypadku w najbliższej (i problematyce Mackiewiczowskiej, i warsztatowo podjętej) książce Pandora versus Londyńczyk – o dyskusji Adama Pragiera i Juliusza Mieroszewskiego. Zostawi też bohater mocny ślad w zbiorze zawierającym rozważania o literaturze emigracyjnej i krajowej – Szczegóły fasady głównej.
Dwie sylwy. Druga – chciałbym tak umieć spojrzeć, z tej wysokości: „Z tej wysokości, kraina naszego pojezierza, koło granicy łotewskiej, wygląda jak ziemia po wielkim deszczu, kiedy to wszędzie stoją kałuże”. Dziwnie silnie te kałuże każą się kojarzyć z „plamami atramentu” z Silva rerum III Kristiny Sabaliauskaitė: „…teraz wszystko wyglądało inaczej, wszystko było białe i gołe, pola pod śniegiem, białe jak kartki papieru, gdzieniegdzie usiane czarnymi, nagimi drzewami, niby plamy atramentu – wszystko pozostawało obumarłe i ciche, tylko śnieg skrzypiał pod końskimi kopytami…”. Ale i z granatowymi jeziorkami „w obręczy sitowia jeszcze żółtego”. Czy słowa to Krystyny, czy Józefa? Pogubiony przez chwilę w licznych notatkach – nie wiem. Czy dlatego zbiegną się, że równocześnie, i świeżo po wyprawie na Wileńszczyznę czytane?
Trzeci tom historycznej sagi o rodzie Narwojszów pióra dzisiejszej Litwinki przywodzi na myśl także dwie wyrwy. Nie tylko tę w postaci braku powszechnej pamięci dotyczącej tytułu, który tak ściśle już powinien należeć – złączony w jednym tyglu od Wilna po Londyn – z konkretnym, klasycznym dziełem, eseistyką Mieczysława Grydzewskiego. Kiedy indziej wskażę wyraźniej tę oczywistą lukę. To wszak nie jedyny brak ciągłości i „jedni”. W języku, w duchu dróg i miejsc opisywanych przez Sabaliauskaitė nie czujemy kontaktu z… tradycją literacką, silną i bogatą. Tradycją litewską w polszczyźnie – nie tylko romantyków mamy tu w zasięgu. Niech choćby właśnie panoramy Józefa Mackiewicza. Ale gdzie przyjaciel i korespondent Michał K. Pawlikowski? Gdzie Florian Czarnyszewicz, Franciszek Wysłouch? Gdzie kanon dziedzictwa sprzed 1939 roku? Nawet szkolny – niechby Nad Niemnem, Pan Tadeusz? Instynktownego zżycia się z nimi, gdy czytam – tak ciekawe! – „nowe” Silva rerum nie poczułem… Dobrze to, czy źle? Czy koszt nieunikniony, czy mankament do naprawy? Może nadejdzie czas na powtórne zlepienie w całość – także w słowie?
Dlaczego jednak niezwykła tetralogia z tak wielkim trudem i opóźnieniem ukazuje się w polskim tłumaczeniu? Pierwsza część – oryginał w 2008 roku, u nas – 2015. Druga – 2011 i 2018, trzecia – 2014 i 2021. Czwarta wyszła drukiem w 2016 roku i powstała uzasadniona obawa, że ktoś, gdzieś zaprogramował wieczne siedem lat poślizgu… Wyszła po polsku w grudniu 2022… A nowe powieści zdolnej Krystyny? Dwutomowa o Marcie Skowrońskiej, żonie cara Piotra, z 2019 roku? (Czy „litewskie”, czy „polskie” miała bohaterka korzenie – nie będę się spierać). Zastanawiające opóźnienia – ze względu na temat, na bliskość, na formę. Wreszcie – na modę i zadekretowany czasu duch. Dlaczego nie powstał jeszcze w koprodukcji z sąsiadami serial na bazie Silvy (stworzona jest do niego idealnie)?
Z drugiej strony – jak odmalować literacko wieki XVII i XVIII w Wielkim Księstwie bez odruchowego dostępu do przebogatego tła Litwy opowiedzianej po polsku? Jak granatowe jeziorka szkicować? Nie pierwszy to ich portret, długa i starożytna galeria pejzaży. Wspólna tradycja. – Choć dla Kristiny Sabaliauskaitė może ona „… wyglądała niezwykle wspaniale, tylko nieprawdziwie…”?. Każdy fałsz ostatecznie spłynie z autentycznego majestatu.
*
– „W polityce nie wolno liczyć na przyjaźń osobistą. Ale puszcza jest wielka”
*
…Wyjęte z kontekstu, ale jakież sąsiedztwo tych zdań! (z tomu Wrzaski i bomby). Łączą zarazem przemyślnie trzeci wątek refleksji z ich podsumowaniem. Dariusz Rohnka w internetowej dyskusji na łamach witryny „Wydawnictwo Podziemne” o tekście Michała Bąkowskiego, 24 kwietnia 2022: „Zdaje mi się, że zdecydowana większość (jeśli nie wszyscy) peereelowscy mackiewiczolodzy (zajmujący się jego publicystyką) mają poważny problem z jego postawą światopoglądową i stanowiskiem politycznym w odniesieniu do zjawisk około okrągłostołowych”. Michał Bąkowski dopowie: „Obyśmy zdołali ochronić Mackiewicza przed nijakością tłumu”.
Czy można ignorować opinie twórcy kilkunastu wyborów nowel i artykułów, bibliografii, jednej z najciekawszych prac krytycznych o ich autorze, najbliższego współpracownika wydawcy – Niny Karsov – oraz drugiego dogłębnego znawcy, także z ważną książką na koncie? A głusi zda się pozostają „peereelowscy mackiewiczolodzy”, jak profesor, co dekadę w PZPR służył, a teraz o najradykalniejszym antykomuniście z miną konesera rezonuje. Musi nastąpić przecież nowe odczytanie tego dorobku. Przez pokolenia młodsze niż Włodzimierz Bolecki, czy Jan Zieliński (rówieśnicy – 1952 i o żadnym z nich nie myślałem w zdaniu powyżej). Czy się mylili? Albo powiedzmy delikatniej – rozumieli inaczej? Czyżbyśmy czytali ich dotychczas tak, jak w dużej mierze pisarza – również nie rozumiejąc, gubiąc najważniejsze?
A może studiując ich wikłaliśmy się podwójnie? Nie rozdzierajmy szat – podobna dekonstrukcja to normalny proces w recepcji tekstów klasycznych. Czyli – ponadczasowych, ale jednocześnie tak silnie związanych z naszym „dziś”. Moje pokolenie – to, które nie miało szansy zrozumieć Mackiewicza w latach osiemdziesiątych, ale mogło strzelać do komunistów gdyby zrozumiało – milczało później. Lub za mało wniosło. Może wypowiedzą się następne? Weryfikacja osiągnięć merytorycznych dotychczasowych najbardziej prominentnych mackiewiczologów jest potrzebna. Podobnie jak lwiej części badaczy literatury polskiej XX wieku. A jednocześnie: „Tyle tych jezior! Chyba więcej wody niż lądu. Cóż za dziwne kształty posiadają brzegi. Esy-floresy, zatoki, wyspy. Śmieszne to jest. Ze wschodu idzie chmura burzowa”. Złowieszcze (bezwiednie?) to ostatnie, z 1936 roku, zdanie. – To ostatnie zdanie.
Mackiewicz, Najstarsi tego nie pamiętają ludzie, wyboru artykułów i felietonów z lat 1924–1940 dokonał Michał Bąkowski, opracowała i przypisami opatrzyła Nina Karsov, J. Mackiewicz, Dzieła, t. 33, Kontra, Londyn 2021. Przytoczone cytaty, o ile nie podano inaczej, pochodzą z powyższej książki, a każde pogrubienie – od autora artykułu.