Skip to content Skip to footer

Chojnacki Paweł – Prowizoryczna ciemność

Tytuł: Prowizoryczna ciemność

Autor: Chojnacki Paweł

Wydawca: Magazyn Kontra

Rok: 2022

Opis:

Prowizoryczna ciemność

Na kanwie nowej książki Józefa Mackiewicza Najstarsi tego nie pamiętają ludzie

Z tej prowizorycznej jeszcze ciemności, wyłania się człowiek na koniu.

Napierśnik w błocie, kopyta stąpają miękko

Józef Mackiewicz, 1938.

Pierwotnie cykl ten okrasić miały wakacyjne przerywniki – opisy przyrody przetkane tematem wygasłych dziś letnisk. Przyszła jednak inna aura, więc teraz wycieczka z lutego 1938 roku – „poleciałem na nartach z Rykont ku Wilii”, tam, gdzie znany nam piękny widok („słynne porohy Sojdzi”), tam, gdzie krajobraz zniszczyć ma planowana zapora. Na razie: „Serce skakało od ruchu, płuca pełne powietrza, oczy wbite w obraz przed sobą i trzeba było dopiero je stamtąd wyciągać obcęgami trzeźwej kalkulacji”. Chciałoby się rzec po bratersku i sentencjonalnie – „myśl w obcęgach trzeźwej kalkulacji”… Bracia się rozstali, popierana przez „Słowo” zapora nie powstanie (mamy tam Wilejski Park Regionalny – Neries Regioninis Parkas), śniegu dokoła jak na lekarstwo. Most narracyjny w stronę zimowiska – nie przejdzie.

Planowałem też, by uzupełnić serial dygresjami, dodać drugą warstwę – oddalając się od samego Józefa Mackiewicza, wychodząc poza, ponad niego, niekiedy. Pytałem siebie, czy podać z innych zbiorów uzupełnienia poruszanych spraw. Ze starszych – z Bulbina z jednosielca (więcej o wileńskim bruku!), z Okien zatkanych szmatami, czy z nowszych tomów? W ostatniej kategorii z Nie wychylać się! o letnisku (Ogórki!), o lotnisku, o wileńskich Żydach… Starałem się również wesprzeć publicystykę literacką elementem współczesnego reportażu, ukazać wędrówkę szlakiem niektórych miejsc, które występują w zawartych w książce artykułach. Tylko szczątkowo się to udało. Chciałem… Więcej? Podróż, co nie ma końca? Lub finał jej oddalamy?

Zwyciężyła treść. Przecież (z listu do Juliusza Sakowskiego, 19 maja 1971): „… napisać trzeba po prostu dla wiedzy o tych rzeczach, czyli mówiąc patetycznie: dla rozszerzenia horyzontów”. Jakkolwiek kwestia Wilna i Litwy jest wiodąca w trzydziestym pierwszym woluminie Dzieł, to obfituje on w najróżniejsze wątki. Skoro tyle teraz napisano o kuchni dodajmy, że kilka punktów przesunąłem do współrzędnych sezonów. Przypuszczalnie pozostawienie dat pierwodruku przy cytowanych fragmentach będzie w przypadku rozwijanego epizodu zasadne. Dlaczego? A! To zaraz zobaczymy.

„…Wilna obydwie matki…” (1931)

Wróćmy do momentu gdy rozpoczęliśmy wspólne kartkowanie dość grubego tomu (650 stron). Pojawił się mieszkający wówczas w Kownie Józef Albin Herbaczewski. W 1930 roku również „marzy o takiej Litwie, którą my wszyscy od kolebki w sercu nosimy”. Przekonuje, że oba narody a nie ich państwowcy winny się wypowiedzieć o przyszłości. Mackiewicz odpowie, że „program nacjonalizmu litewskiego, […] w żadnym wypadku nie może być zachętą dla Wilna” (niebawem nikt już nie stosuje bodźców, pozytywnych, czy negatywnych, zakróluje przemoc). Argumentuje, że „obecna struktura polityczna Republiki Litewskiej nie odpowiada formie państwowej Wielkiego Księstwa Litewskiego, ani jego idei, a przez to samo nie waruje nam nie tylko żadnych praw suwerennych, ale nawet równorzędnych” („obecna struktura” przetrwała potopy).

Nie jedyny to zespół problemów, które od stu lat zakrzepły. Dla równowagi pokażmy jakościowo odmienną, a też ciągłą nutę. W 1938 roku „nastawienie opinii publicznej w Polsce w stosunku do Litwy można naszkicować w postaci wyciągniętej dłoni”. Dlaczego mamy wrażenie, że ręka do dziś w próżni wisi? Sześć lat wcześniej wprowadzi i używa interesujące pojęcie: „mieszkańcy Litwy historycznej” – „z tej i tamtej strony kordonu” (tylko granic więcej). Wzmiankuje o podłożu psychicznym, którego już dziś nikt nie bierze pod uwagę. Śniąc o zjednoczeniu dostrzega „nastroje … z dziedziny najbardziej nas interesującej, frapującej, o posmaku sentymentu, związane z najtajniejszymi nadziejami kraju i ludności”. Jakie są dziś wizje? Czy ktoś je obserwuje, o nich pisze? Może nie ma po prostu tamtego „kraju i ludności”?

Czy lektura „krótkiego kursu państwowości litewskiej 1925–1940” (stanowi go głównie wyselekcjonowany przez Michała Bąkowskiego i Ninę Karsov rozdział Za i przeciw w Kownie) sprzyja zrozumieniu dzisiejszej Litwy? Na pewno nieoczekiwany efekt uboczny lektury spowoduje, że zaczniemy orientować się nie tylko w najważniejszych wydarzeniach z historii jej niepodległości – polityce i stosunkach wewnątrzustrojowych, czy relacjach z Niemcami. Również pojęcia takie jak „tautininki” (narodowcy), czy „laudininki” (ludowcy: „Polityczne oblicze: umiarkowany radykalizm, który wszelako w poszczególnych wypadkach przeradzać się potrafił w skrajny”, 1935), zgubią egzotykę. Tylko krikszczionisi (chrześcijańscy demokraci)… zachrzęszczą nam w mózgu i wypadną z pamięci. I tu nie możemy opędzić się od wrażenia aktualności, choć więcej w tej chwili wiemy o sąsiedzie sprzed kilkudziesięciu lat, niż o współczesnym, za miedzą. Lecz podróż „w realu” tu przyniosła i ogólny efekt.

Wrażenie, że wtedy i dziś państwo to… kieszonkowe. Bez urazy, lecz co drugi bez mała jego obywatel musi chyba zajmować państwową posadę. By utrzymać strukturę – od listonoszy i armii, po ambasady w największych – przynajmniej – kilkudziesięciu stolicach, wszystkie szczeble szkolnictwa… A policja i podatki, sądy?… Miejsce na tyle stronnictw! Administracja lokalna… Naprawdę to nie protekcjonalizm, niekiedy „małe jest piękne” – na poziomie rozmiarów województwa też sroży się epicka polityczna walka. Nawet jeśli nie potraktujemy powyższej intuicji jako przylegającej do współczesności, to wiedza zawarta w książce stanowi na pewno materiał dla historyka stosunków polsko-litewskich (przyznam, że zatrzymałem się na Piotrze Łossowskim w tej mierze…). Z utonięcia w wątpliwościach szerszej natury ratuje miłość do dykcji nieco chwilami archaicznego, acz soczystego języka ambitnego dziennikarstwa lat dwudziestych-trzydziestych.

W 1932 roku Mackiewicz oceni: „Historyczna sytuacja polsko-litewska wtłoczona pomiędzy Rosję i Niemcy, zasadniczo nie uległa zmianie”. A może: historyczna sytuacja polsko-litewska wtłoczona pomiędzy Rosję i Niemcy, uległa zasadniczej zmianie? Stwierdzi w nieodległym tekście: „Odwieczne przymierze polsko-litewskie nie było dziełem przypadku, a wypływało z konieczności dziejowej, z układu sił, z konstelacji politycznej w tej części Europy”. Wszystkie trzy faktory uległy zmianie. Przymierze mogłoby zostać użyte jako dekoracja nowego porządku – ustawiona przez obcych – nie osiąga jednak na razie nawet tego poziomu funkcjonalności. Nikomu z naprawdę rozgrywających ten rekwizyt nie jest do niczego potrzebny. A każda z partykularnych, „kieszonkowych” stron grzęźnie w katowaniu starych ról. Ten etap jest widocznie ciągle użyteczny. Intencje aktorów są tu bez znaczenia, kto inny pisze dla nich scenariusze. Co jeśli wybuchnie neo-WXL, gdzie najsroższe powstaną obozy dla niezaszczepionych? Lub z tłem Pogoni tęczowym? Lub z urzędowym rosyjskim (o polskim się zapomni)? Lecz z pomnikiem obu Mackiewiczów – pod rękę, a jakże… „Ktoś tam stoi w cieniu kulis” (1932).

Podobnie zwietrzało stwierdzenie: „Zapamiętałem słowa wypowiedziane kiedyś przez pewnego dyplomatę: małe państwa – małe interesy; małe interesy – większa niezależność. […] Gdzie je ma Litwa? Na jakich morzach i lądach rozległych” (1935). Jakiż piękny był ten trwający gdzieniegdzie XIX wiek! Przestało tak to działać. Małe interesy równają się elementowi składowemu większych interesów cudzych. Spory o Wilno, zakusy litewskie na łotewską Libawę, to jak plany wypraw wojennych plemion w prerii, gdy już po ich pogrodzonych ziemiach biegną wytyczone szlaki kolei żelaznych, a pasące się jeszcze tu i tam bizony (w tym przypadku żubry) – dawno posegregowane, sprzedane, ubite. Cóż z tego, że zwyczaje i kultura tubylców malownicze są i sympatyczne! Czasami nie potrafię o tym naszym kątku spokojnie poczytać – tak bardzo mały, zamknięty to świat.

Jedyna nadzieja dla niego, że kiedyś: „Powróci pokój prawdziwy, tradycyjny, jeżeli nie z miłości braterskiej, to wypływający z geopolitycznej sytuacji, która pozostała niezmienną w terenie planety, jak za czasów Jagiellonów” (1938). W innym miejscu wyrazi podobną tęsknotę, gdy „Kowno” oskarża Polskę: „Przecież wy nie znacie Litwy! To «nie znacie» jest właśnie takim Schlagwortem, zmierza ku temu, że Litwini nie chcą słyszeć o tradycjonalizmie, o wspólnocie, o deklamacji jagiellońskiej, o «waszej i naszej wolności», o braterstwie i unii. – «To, co wy uważacie za dowód dobrej woli, wyciągniętej ręki i braterskich uczuć, oni (Litwini) uważają za podstęp i osobistą obrazę!»”.

Ripostuje: „Ach, wiemy o tym doskonale i łudzić się wcale nie potrzebujemy. – Więc dlatego mamy tych uczuć się wyzbyć? – Pan mówi o deklamacji? Jeżeli nawet tak nazwiemy nasze deklamacje, to deklamuję je nie dla nich, a… dla samego siebie. – Oni nie chcą? – Ale ja chcę”. Powstaje wrażenie, że i tą dziedziną steruje regres. Nic nie chcemy. Drugi poziom, z którym podejmuje dyskusję Mackiewicz (owo „To «nie znacie»…”) jest ciągle nieobecny w permanentnej debacie. Rodzinnej kłótni nie korzystającej z własnej mądrości, nie reprezentującej ciągłości, która nie tylko w tym miejscu istnieje. Na przykład: „Bo czymże są w rezultacie pretensje litewskie do terytoriów o ludności etnicznie nie litewskiej, jeżeli nie próbą budowania na historycznej przeszłości” (1933). Jeśli chodzi o ziemię, Litwini i Ukraińcy – mimo wykrwawienia i ogłupienia totalitaryzmami – zyskali na wojnie i komunizmie. Może w ogóle, per saldo, na nich zyskali? O paradoksie! Warto się zysku trzymać i zamykać oczy na resztę? Nie! – „Nigdy getto, wypełnione nawet najwznioślejszymi sloganami, nie przyczynia się do rozwoju kultury” (znów do Sakowskiego, z cytowanej przesyłki).

(Tu zastosujemy cliffhanger: zawiesimy na moment akcję nad przepaścią, porzucimy nowoczesnych Polaków i zamkniętych Litwinów w ich etnicznym sporze).

Potrójna szkatułka, czarna rozpacz i biała gorączka

Trochę żal gotowego aforyzmu (druga to – obok mięsistych tytułów – wyodrębniona w tych szkicach przewaga stylu publicystycznej prozy Józefa Mackiewicza), żal akurat dla prozaicznego momentu, który poruszymy. Trudno, podzielmy się, nie damy już lepszej okazji: „Ludzie przyzwyczaili się do pokątnych ścieżek, którymi okupują spokój swego istnienia” (1936). Dlaczego teraz?

Prowadząc dość konsekwentnie w wielu różnych miejscach rozważania o najnowszych Dziełach sięgam od tomu dwudziestego szóstego, od korespondencji z Pawłem Jankowskim (2017) – po trzydziesty piąty – poczty do i od różnych osób (Wielka Niewiadoma, 2022). Powinienem też wliczyć nowe, rozszerzone wydania Listów do Redaktorów „Wiadomości” i – podobne – Buntu rojstów w serii białej (2018 i 2019), gdyż przewijają się one raz po raz w opowieści o fascynującym zestawie. Pięć lat i dwanaście opublikowanych tytułów… Nigdy dość powtarzania: nieprawdopodobny wynik „Kontry”! A i tak wszystkich wznowień mających miejsce w tym czasie tutaj nie przywołam.

Rzadko można znaleźć ślad lektur tych książek także w wypowiedziach konferencyjnych i medialnych o pisarzu, których namnożyło się z okazji Jego Roku. Roku, który rozpoczął się od trzaśnięcia byków w sejmowej uchwale i – na szczęście – dokładnie w chwili, gdy kreślę te słowa kończy się, bez większych strat i reperkusji. Używam stwierdzeń „straty” oraz „na szczęście”, gdyż przy podejściu uosabianym przez upartą niechęć części specjalistów-popularyzatorów („peerelowscy mackiewiczolodzy”!) – przy wręcz odmowie czytania najnowszych pism – trudno było spodziewać się czegokolwiek dobrego i z tej strony. Paradoks, którego nie potrafię wyjaśnić – są ludzie, deklarujący się jako miłośnicy i znawcy Mackiewicza, występujący jako autorytety w dziedzinie wiedzy o nim, którzy przestali go dawno czytać…

Zanim rok się skończył Instytut Pamięci Narodowej zdążył wystąpić na dobitek z filmem fabularnym. Niektórzy pytają, więc natychmiast zaznaczę: nic nie wiedziałem o przygotowaniach i nie mam z nim nic wspólnego. Natomiast samą formułę inteligentnego i ambitnego w zamiarach Teatru Telewizji akceptuję z owacją (byle nudą nie wiało). Po premierze poczęły z miejsca rozbrzmiewać peany (samo)zadowolenia, cukierkowego zachwytu, satysfakcji z przełomu, których nie podzielam. Już tytuł (na nie jestem czuły!) – Czarny sufit – zbyt kojarzy się z… Czarnym piaskiem Andrzeja Bobkowskiego. Cóż począć? Ani nie z …polonezem, ani z takimiż … chmurami. Z sypkim piaskiem – tak.

Przywołane skrajności kilku barwnych nagłówków są spektakularne, ale i demagogiczne, przejdźmy więc do bardziej obiektywnych wtrętów. Jerzy Giedroyć był młodszy od rozmówcy lat cztery. „Ekranowy” redaktor od „ekranowego” pisarza – o osiem jest starszy. Wiekowo aktor kreujący Mackiewicza pasuje idealnie do 1968 roku, gdy przebiega akcja (66 lat), lecz reszta się nie zgadza. Ten „rzeczywisty” to intelektualista, który bywał co prawda woźnicą i drwalem, a nie woźnica i drwal, który nagle postanowił zostać literatem. Ton korespondencji obu bohaterów jest zdecydowanie inny, niż efekciarski tembr wypowiedzi postaci filmowych. Również w pozostałej, obficie dostępnej poczcie, nie znajdziemy przemądrzałej, mentorskiej maniery ewangelizującego z niezdrowym napięciem i na jednej, wyniosłej nucie „Mackiewicza”. To oczywiste, że pozbawieni wyczucia twórcy przegrzali.

Marek Gałęzowski (bo on pewnie to zrobił) potrafił jako konsultant naukowy żmudnie zestawić gąszcz różnych cytatów, co naprawdę jest trudnym zadaniem. Budzi zainteresowanie i podziw, podobnie, jak dobranie dobrze osadzonych w swych rolach przytoczeń w szkicu To nie „czerwony carat”. Dawna Rosja a Związek Sowiecki w myśli politycznej Józefa Mackiewicza („Politeja” 2022, nr 3). Co prawda nie mam zaufania do tekstów o tym autorze, gdzie nie padają nazwiska Karsov i Bąkowski. Kazus ten oznacza, jeśli nie brak wykorzystania opracowanych przez nich nowych pism (wybory tekstów, korespondencja), to niepełny zapis bibliograficzny. Sugerujący, że kilkanaście książek spadło jakby z nieba… W omawianym przypadku pierwsze nazwisko zjawi się raz, z okazji przywołania eseju O Ninie Karsov kontrrewolucyjnym piórem, ale badacz zaczerpie niekiedy z nowszych Dzieł, w czym stanowi jeden z chlubnych wyjątków: „Moglibyśmy posądzać autora, że nie czytał […], gdyby […] nie cytował […] z okazji podrzędnej” (1938).

Wiedzie nas jednak Gałęzowski w podobnym nastroju, jak Bobkowski w gawędzie o przejściu wpław Wisły pod samym Wawelem: idziemy z nim, idziemy, czekamy aż głębia zakryje, aż w clou damy nura. A tu jakże szybko drugi brzeg pod stopą, wciąż suche ramiona… Gorzka ocena dotyczy wszak słabego filmu, a nie dyskusyjnego artykułu naukowego i wypływa oczywiście z odmiennych pobudek, niż na przykład odczucia potencjalnych krytyków produkcji IPN sympatyzujących z linią „Kultury” i z Jerzy Giedroyciem. Cóż, jako ich oponent nie poczuję satysfakcji, gdy raptem z wszechwiedzącego demiurga, z Redaktora prze duże „R” czyni się gamonia.

Czyżby powiał wyczekiwany od lat wiatr odbrązawiania emigracyjnego „Paryża”? Zbalansowania (dotąd nieomylnego, jak nie wiem… Adam Michnik?) konglomeratu z Laffittów – niezłomnym, „londyńskim” odważnikiem? Ale jeśli przezwyciężenie wszechwładnego dotąd schematu wyglądać ma tak, że dawni wyznawcy zaczną z nagła ścigać się w złośliwej kpinie z mistrza? Uciekając do przodu, biegnąc za świeżą modą, za wytrwaniem w obiegu, za… publicznym groszem? Bez rzetelnego rozrachunku z sumieniem, bez ekspiacji, jak poprzednicy w podobnym modelu, co z komunizmu do „opozycji” przeszli? Jeśli tak, to… stanę się niebawem Jerzego Giedroycia wyważonym obrońcą!

Film, jak zaznaczono, naturalnie innym miarom i sądom podlega, niż historyczno-literacka, czy politologiczna analiza. Gdyż: „Wielka jest dusza artysty, a tym większych dzieł dokonać może, skoro łączy się z ambicją” (1932). A jednocześnie – „Wielkie ambicje utrzymywane wciąż w cieplarni minionego bohaterstwa, w zetknięciu z zimną trzeźwością powszedniego dnia, doznały czegoś w rodzaju rozdrażnienia i rozdrażnienie to rozpowszechniło się w kraju” (1935). Oby! Lodołamacz Mackiewicz, gdy go chcieć i umieć słuchać – potrafi doprowadzić do białej gorączki.

Wrzosy i dwory

Wędrując, czy też… płynąc z Józefem Mackiewiczem stajemy się specjalistami nie tylko od wewnętrznej i zagranicznej polityki państwa litewskiego czasu międzywojnia, nie tylko poznajemy topografię i onomastykę d. Wielkiego Księstwa, nie tylko – idąc hen – wchodzimy na ścieżkę krytyki świeckich planów papiestwa, czy w las wielkich debat emigracji. Otrzemy się – również w rozpatrywanej księdze – o kwestie wolności ludzkich i obywatelskich, etatyzmu, czy – węziej – sanacji, oraz ludzi obcych w małej ojczyźnie autora. Moduł ten, podobnie jak fragment opatrzony słowy: „… tajemnicza kraina komunistycznych eksperymentów, ponura otchłań bolszewii” (1930) przesunąć wypada do innych folderów. Podobnie z zapowiedzianej optymistycznie dygresji o ptakach, samolotach i lataniu – na jawie i we śnie – przyjdzie póki co zrezygnować. Dopowiemy jednak kilka uwag z reporterskich podróży Mackiewicza po Łotwie i Estonii, ukazując mechanizmy podobne do wytkniętych Litwinom. Część: Jagódki jarzębiny na łące inflanckiej.

Dyneburg, 1938 (ukazany wcześniej „«ujezdnyj gorodok» z czerwonymi domkami, soborem na placu, zwoszczikami”) – tam „polsko-rosyjsko-żydowska gwara dominuje”. Cofa się ona, lecz „z wolna”, lecz „broni się zaciekle”: „Kurczowo trzyma się małomiasteczkowych bruków, chroni w cieniu «istninnych» podjazdów z daszkami, szczerzy zęby z każdego kiosku «Siewodnia» na pierwszym planie, na drugim zostawiając «Jaunākās ziņas»”. Już w 1927 roku wskazuje Mackiewicz „piętno tego nacjonalizmu, jaki rozszalał w małych państewkach bałtyckich, a który przez przekręcanie i nadawanie nowych nazw miastom usiłuje narodowy charakter krajowi całemu narzucić”. Nawet nie chce się pisać, jak aktualne po niemal stu latach…

Tallin, 1933: „Estończyk z wielkim pietyzmem odnosi się do tych kamieni, chociaż nienawidzi ludzi, którzy je znosili i z nich budowali”; „Mówią bowiem [Estończycy] równie płynnie jak niechętnie po niemiecku”. Zmiana nazwisk na Łotwie wywoła reminiscencję: „W jakimś przedwojennym piśmie rosyjskim, wileńskim, znalazłem ogłoszenie «Zygmunt Kowalski» (grażdanką), nie «Sigizmund Kowalskij». Więc jednak?” (1938). Podobną, po sąsiedzku przeprowadzoną „reformę nazwisk” z listopada–grudnia 1933 nazwie bez ogródek. Hańbiąca Litwę ustawa to „przekreślenie ostateczne fizjonomii Litwy historycznej”. W kontekście łotewskiej nomenklatury geograficznej wprowadzonej obowiązkowo do podręcznika dla polskich szkół mniejszościowych ogłosi: „Elementarnym prawem każdego człowieka jest nadawanie nazw w jego własnym języku” (1936). Potępiane tendencje mają oczywiście „podłoże krystaliczno-nacjonalistyczne, w całym tego słowa zoologicznym znaczeniu” (1930).

Widzi nie tylko sprawy narodowościowe: „Należy własnymi oczami obejrzeć, by stwierdzić te straszne spustoszenia powojennych kombinacyj politycznych, które przebogaty ongiś port libawski zamieniły w ubogą mieścinę rybacką”. Generalizując dostrzega „niekonsekwentne konsekwencje wyrastające z trzewia i istoty naszej wspólnej ojczyzny, którą było Wielkie Księstwo Litewskie” (1932). Co więcej, kiedy indziej zauważy: „Konsekwencja jest mieczem obosiecznym. Pociąga za sobą… konsekwencje” (1938). Zdublowane spustoszenia powojennych kombinacji… Jakimś sposobem, nieoczekiwanie skojarzy się Mackiewicz z oceną zupełnie innego pisarstwa: „… niepostrzeżenie zmieniał w swojej prozie oblicze tej części kraju, modelował krajobraz i nastrój w ten sposób, by realia znaczyły coś innego, niż ustaliła to rzeczywistość, a najnormalniejsze przejawy codziennego życia zyskiwały drugi, groźny sens …”. (Marek Wydmuch we wstępie do Zewu Cthulhu H.P. Lovecrafta, 1983).

Jaki miał być idealny obraz tej ziemi? Czy rysował się on w kresowych epifaniach? W „Gazecie Codziennej” z 28 listopada 1939 roku zaręczy: „Osobiście śledzimy z największą uwagą bieg wydarzeń we wschodniej i północnej Europie, ten sam bieg, który nas postawił w obliczu faktu, że przecież we wschodniej Europie nam urodzić się i żyć wypadło. A jak trzeba, to i zginąć w rodzinnych wrzosach, na własnej miedzy” (w tomie Wrzaski i bomby). Poprowadzą nas wrzosy: „Las gęstniał…”. (Już nigdy nie będziemy mogli włóczyć się cały dzień po polskiej kniei – bez spotkania co chwila wielkich wyrw pustej przestrzeni szkółek i niezarośniętych jeszcze karczowisk. Minęło! Na Litwie nie słychać wszechobecnego ryku harwesterów: bory dość przerzedzone, lecz bez szachownicy łysin, jak w dawnej Koronie).

A więc: „Las gęstniał. Wreszcie przeszedł w niski sośniak, podszyty wrzosem, który sięgał niemal do pasa, głębokie doły, rozrzucone gałęzie, krzaki «pjanicy». Tu rzecz każda rzucona na ziemi tonie jak w wodzie. […] Słońce, jak rzekłem, zapada, het, za Wakę, za jeziora Trockie, na zachód, na zachód”. Za chwilę: „Księżyc ledwo znaczny słabym sierpem. Niebo jak kir i granat. […] W puszystych wrzosach uganiają się jakieś zwierzątka. Ciche piski – to myszy leśne, a od rojstów idzie gwar tysiącgębnych żab. Potężnieje ku północy. Poza tym nigdzie i nic” (1936). Chojnie wszędzie rozsiewa – chciałoby się powiedzieć ulegając pisarskiej hipnozie – krzyny kruszcu szlachetnego opisu.

Towarzyszymy wciąż eskapadzie – „Wąska stecka prowadziła w głąb chrustów, skąd odzywało się szczekanie psa. Nasz parokonny tarantas tędy by się w żaden sposób nie przecisnął. […] Poprzez rojsty i chrusty idziemy pieszo. Otóż i domek” (1932). Nie w tego progi wstąpimy: „Dwór najtypowszy w świecie, długi, z gankiem oplecionym winem, szary z bielonymi ramami okien, z klombem przed podjazdem, słowem jakich się tysiące spotyka u nas” (1932). Mój Boże… Tysiące! Nie ma już żywego. Tylko kilka skorup: wypisz – wymaluj Jundzieliszki Stanisława Morawskiego. Poznane podczas praktycznej pielgrzymki miejsce przywiedzie do wersu o Adamie Mickiewiczu, który „był tak samo przykuty do jej czaru, jak my dziś i jutro będziemy” („Przykuty do czaru” – kolejny świetny tytuł). Do czaru Litwy. A „płynie w Jej żyłach krew naszej sukcesji, a w naszych, soki Jej historii. Od piasków Bałtyku po stepy tatarskiej hordy”. A w oczach szkli się „obraz Litwy widziany … w koronie ideału, którego nie wydrą nam z duszy…”.

Uderzy dalej 16 lutego 1940 roku podzwonne dla starego świata. W – ostatnią – 22. rocznicę niepodległości „bytu państwowego” drugiej Wilna matki, co surowym wyrokiem w roli sądowej kuratorki przybyła: „LITWA jest dla nas pojęciem tak bliskim, jak miłość rzeczy, którą się ukochało nie rozumem, nie miarą, nie wagą kupiecką, a słowem słyszanym od kołyski, wyobraźnią oczu wpatrzonych w pole, łąkę i las za nią siniejący na horyzoncie. W śnieg, albo w trawę. W ptaki i zwierzęta. I nawet deszcz i mróz, słota i burza, jeśli jest zła i niepotrzebna, przecie jest nasza i swoja”. I wrzosy.

***

Chcieliśmy pokazać, jak wiele można wyprowadzić z jednego tylko zbioru artykułów, wokół którego panuje od półtora roku milczenie, jaką wywieść mnogość wątków i zapytań. Ku otrzeźwieniu tych, co kochają Józefa Mackiewicza bez wzajemności, bo z powodu nieporozumienia, gdyż za słabo go znają. A tymczasem Krystyna Sobolewska, której intrygujące sylwy z tomu na tom grubsze, niczym sagi J.K. Rowling, jak – nie przymierzając – kolejne części niniejszego szkicu, więc Kristina Sabaliauskaitė, w Silva rerum III. wieści: „… tak wszystko się zmieniło, wszystko było inne, już nie takie same, i było jasne, że lepiej już nie będzie, ponieważ w przeszłości zostało więcej, niż mogła mgliście obiecać przyszłość; straty z przeszłości były o wiele większe niż wątpliwe niespodzianki przyszłości …” (2014). Podróż, co nie ma końca? Lub jej finał oddalamy?

Staram się zostać w Wilnie jak najdłużej. W tym samozaparciu niewątpliwie bierze udział magia. Maluje znowu Ferdynand Ruszczyc ażurowe bordiury wokół przytaczanych i mych własnych słów: „Od lat dziecinnych … każdy z nas zapamiętał, że ze słowem «Wilno» połączone było … jakieś ukrywane wzruszenie, że to słowo wymawiane było z jakimś naciskiem, by zapadło głębiej w pamięci … . I pozostawało to Wilno … czymś jakby mistycznym, czymś związanym z uczuciem i wiarą, ale może nierzeczywistym. Pragnęliśmy wszyscy, by ono tam było takim, jakim myśmy je widzieli w naszych wspomnieniach lub snach, ale wkradało się w nas niedowierzające pytanie, czy jest ono jeszcze, czy jest takie, jak dawniej, czy ten kraj naszych wsłuchiwań dziecięcych nie leży już tam, gdzie pozostało wszystko, co było, a minęło – w przeszłości” (1922). Mackiewicz, bezpretensjonalnie: „A my stoimy i ot sobie komentujemy. Każdy tych komentarzy ma bardzo wiele i od wielu dni. A poza tym pewne jest, że nikt nic pewnego powiedzieć nie może” (1938).

Mackiewicz, Najstarsi tego nie pamiętają ludzie, wyboru artykułów i felietonów z lat 1924–1940 dokonał Michał Bąkowski, opracowała i przypisami opatrzyła Nina Karsov, J. Mackiewicz, Dzieła, t. 33, Kontra, Londyn 2021. Przytoczone cytaty, o ile nie podano inaczej, pochodzą z powyższej książki, a każde pogrubienie – od autora artykułu.

 

 

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net