Tytuł: Malowanie piórem
Autor: Eberhardt Grzegorz
Wydawca: “Rzeczpospolita” z 14.08.1999
Rok: 1999
Opis:
Malowanie piórem
“Lewa wolna”, “Kontra”, “Nie trzeba głośno mówić”, “Droga donikąd”, “Sprawa pułkownika Miasojedowa”, “W cieniu Krzyża”, “Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy”… Książki Józefa Mackiewicza, pisarza znienawidzonego, kochanego, lżonego i wywyższanego. Na pewno nie letniego.
Wielu nazywa jego twórczość agresywną. Z tą oceną może się zgodzić także i jego sympatyk. Zgodzić i dodać: – I dobrze, że jest agresywna! Trzeba jednocześnie przypomnieć, iż ten sam Józef Mackiewicz jest autorem utworów spokojnych (jeśli już padło słowo agresja…), wyważonych. Do, powszechnie znanych, wyżej wymienionych tytułów, niezbędne jest więc dodanie zbioru nowel pt. “Ściągaczki z szuflady Pana Boga” (Kontra, Londyn 1989).
Dobra literatura nie musi mieć za główną postać bohatera – indywidualisty; wystarczy zwykły zjadacz chleba. Np. ciocia Pafcia, świadek dorastania narratora, a jednocześnie medium, przez które ów narrator odtworzy minione lata, wydarzenia, atmosferę. Ciocia Pafcia jest do tego idealna, ona zna właściwą miarę rzeczy; bolszewików zwie żulikami, a gdy, we wrześniu 39 roku, “żulia” ta wkracza na polskie tereny, ciocia będąca świadkiem poważnej dysputy, co też z tymi “gośćmi” można uczynić, doradza: “- Ot, głupi. Zamiast gadać nie wiedzieć co, zebraliby się wszyscy razem… Wszystkie narody… Przestaliby się kłócić o byle głupstwo, pogodziliby się, zjednoczyli i znieśliby tę bolszewicką zarazę ze świata. Ale rozumu nie mają”. Mamy tu, oczywiście, nieodłączną diagnozę autora: bolszewicy są zarazą, gdy hitlerowcy tylko grypą.
Zapach nocy
W opowiadaniach Mackiewicza nie ma bohaterów w klasycznym pojęciu. Ich miejsce, rolę przejmuje pejzaż, gęsi domowe, olchy, szuwary, ptaki, słońce, choć czasem są i ludzie – kochający się i ci złączeni tylko interesem… Takim “interesem” może być np. statek kursujący na trasie Pińsk – Dawidgródek. “Statek spuszczony był w roku 1901, do czego Chaim (właściciel i kapitan – przyp. G. E.) nie przyznawał się, twierdząc, że tuż przed samą wojną…”. Znam tę trasę i ten statek ze zbioru reportaży “Bunt rojstów” (Wilno 1938) tego samego autora. Nic mi ta znajomość nie przeszkadza w przeżywaniu “Ballady o nowym sterniku”. W “Buncie…” rejs ten nazwał pisarz “Wpław przez Polesie”. Jak wtedy pisał, jedynie Polesie miało tak dosłowne bezdroża, że najsprawniejsza była tam wodna komunikacja. Na pokładzie żydowskiego stateczku notował: “To co za burtą, to nie jest dla pióra. Malować, malować, malować!”. Wówczas, przed wojną, faktycznie, zrezygnował z opisu. Po blisko trzydziestu latach, w Monachium, pisząc “Balladę” musiał już użyć pióra. A w malowaniu piórem był mistrzem, doskonałym również w języku, nie tylko polskim, ale i białoruskim, ukraińskim, jidysz… Po tylu latach pamiętał! Także i tę ładną Żydówkę, córkę Chaima. Pamiętał i sternika, przystojnego Białorusina, któremu nada imię Pietruk. A Narocz to było wtedy największe jezioro w Polsce. Po utworach Mackiewicza, ktoś taki jak ja, urodzony po wojnie, powinien podróżować z mapą w ręku; tak dokładnie nic mi nie mówią (geograficznie) tamte nazwy. Na pewno jednak nie jest mi potrzebna mapa, gdy czytam: “…oni siedzieli tymczasem milcząc obok siebie i słuchali jak woda płynie. Jest po zachodzie słońca zawsze taki moment, który stanowi przekroczenie granicy wieczoru i nocy. Nie wiadomo jak to się dzieje, bo czasem bez żadnego wiatru, a przecież raptownie tchnie zapachem nocy i koniec. A co jest w tym zapachu, też nie wiadomo dokładnie”. Sielanka nie trwa długo, sielanka zresztą bardzo skomplikowana, bo młodych dzieli choćby religia. Ale nie ona kładzie kres romansowi. Na pokład “Orła” (tak nazywał się statek Chaima) wstępuje pan podkomisarz, a tam “ani jednej spluwaczki. Stan klozetów opłakany. Kabiny nie wietrzone/…/ Nazajutrz komisja sanitarna spisała Chaimowi protokół. Na trzeci dzień inna komisja obejrzała dokładnie statek i uznała stan jego za zagrażający bezpieczeństwu. Cios był nagły, okrutny”. Chaim musiał zwolnić załogę, czyli Pietruka. Ten westchnął: “Ech, Rajeczka, pływali my z tobą, pływali, ale nie wypłynęli”.
Wystarczy zerknąć w niebo
Mackiewicz nigdy nie chciał być sędzią. Był tylko świadkiem, współczującym – acz bez przesady – słabości człowieka. W takim np. “Marcelim Swacie” pokazywał świat wiejskiej nędzy, prymitywu, obyczaju: “nie jest ważne, czy żona jest ładna czy brzydka (…) jedyną ważną zaletą żony jest to, aby była zdrowa”. W “Morderstwie nad rzeką Waką” mamy tę samą biedę, prymityw powiększony degeneracją idącą od “nowego”: “Było to w okresie, gdy z szarugą drugiej od wojny jesieni poczęła się rozlewać po kraju szaruga i beznadziejność sowieckiego bytowania/…/ W drugiej fali za nudą życia poszła fala samogonu.”. Gdy weszli Niemcy, nic się nie polepszyło: “Kto mieszkał na wsi, przy drodze, tego najeżdżały patrole SS, niemieckie, litewskie, łotewskie, estońskie, ukraińskie… w dzień złe, w nocy gorsze. Kto mieszkał na bezdrożu czy bezludziu, tego nachodziły partyzantki, sowiecka, polska, litewska, żydowska, albo zwyczajni bandyci, wszyscy ze sobą wzajemnie pokłóceni, strzelający się, rżnący i wymagający”. Ale nawet w tak beznadziejnych czasach mogło się zdarzyć, iż mężczyzna zakochał się w kobiecie, a co najmniej jej pożądał… Intryga miłosna staje się ledwie-ledwie zarysowanym pretekstem do opisania tamtych miejsc, tamtego powietrza, zapachu. Mackiewicza wyraźnie mierzi kalendarz z wyszczególnieniem tygodni, dni. Ważne są pory roku; by o nich wiedzieć, wystarczy zerknąć w niebo. I stwierdzić tak, na przykład: “W okresie mniej więcej pomiędzy przylotem gawronów i pierwszych skowronków, bo daty dokładnej nie pamiętam/…/”.
Pisarz także później, próbując się ze współczesnym mu otoczeniem, nie zapomniał o tamtym świecie, z nad Dźwiny, z puszczy Rudnickiej. Zresztą, jak widzę, on nie chciał na serio znaleźć się w przestrzeni, powiedzmy, Monachium, w świecie autostrad, helikopterów, magnetofonów. Może i nie potrafił opisać miejskiego pejzażu, w którym trudno kalendarz odczytywać w przylotach, odlotach ptaków, bo i ptaki trudno odnaleźć. A nawet gdy się je ujrzy, to i one jakby zdegenerowane…
Wiatr od morza
Najciekawszym opowiadaniem zbioru jest, moim zdaniem, “Kamienica nad morzem”. To jedyny, jaki znam, utwór Józefa Mackiewicza nie zawierający odwołań do polityki ani do kraju pochodzenia autora; równie dobrze mógłby być napisany przez Belga czy Francuza. Musieliby wszak spełniać dwa warunki. Po pierwsze autor powinien być egzystencjalistą (i to tym od Camusa a nie od Sartre’a!). Po drugie – musiałby mieć talent!
Rzecz jest o samotności ludzkiej. W tym opowiadaniu znowu mocno zaistniał pejzaż. Jeśli rzeczywiście Mackiewicz “nie lubił” widoku miasta, to na pewno lubił i czuł prowincję. Oczywiście nie tę bogatą, kurortową. Ot, nadmorską dziurę żyjącą właściwie tylko w sezonie letnim, a i to nie za bogato. A jesienią, zimą smutek tam tylko, beznadzieja, ciągłe deszcze, zimny wiatr od morza…. Do wegetujących stałych mieszkańców dołącza tajemniczy mężczyzna. Człowiek znikąd, bez życiorysu. Być może gdzieś wsiadł w pociąg nie zainteresowany stacją docelową, tu dojechał, wysiadł więc jest. Interesuje go tylko pejzaż, pogoda, szum morza. Musi jednak jeść, kupić naftę do piecyka, wtedy poznaje sklepikarkę, młodą, niezbyt ładną, ale na pewno poczciwą istotę. Z czasem staje się dla niej obiektem zainteresowania, bo – jednak – jest inny aniżeli tutejsi. Zainteresowanie przeradza się w uczucie, ale jednostronne. Z jego strony jest tylko litość. Następnego dnia mężczyzna znikąd wypływa łodzią w morze… Nie wraca…
Streszczanie opowiadania jest ryzykownym zajęciem; łatwo je ośmieszyć złym akcentem, kadrem, obrazem, który chciałoby się przedstawić z jak najlepszej strony. Zaryzykowałem jednak, chcąc konkretniej zasygnalizować ewentualnemu czytelnikowi istnienie opowiadania tak wyjątkowego w dorobku tego pisarza. A przecież opowiadania Mackiewiczowego, jeśli zwróci się uwagę na mistrzostwo opisu flory, fauny. To cecha, zaleta całego tomu, całej twórczości Józefa Mackiewicza.