Skip to content Skip to footer

Kopiński Aleksander – Testament Józefa Mackiewicza

Tytuł: Testament Józefa Mackiewicza

Autor: Kopiński Aleksander

Wydawca: Pierwodruk w pracy zbiorowej: Wolność i jej granice. Polskie dylematy, red. J. Kloczkowski, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2007, s. 243-255.

Rok: 2007

 

 

 

Opis:

Testament Józefa Mackiewicza

O testamencie Józefa Mackiewicza mówi się dziś w kontekście sporu o prawo do dysponowania jego spuścizną. Słusznie podnosi się przy tym potrzebę szerszego niż dotychczas udostępnienia jego książek krajowym czytelnikom oraz włączenia którejś powieści do kanonu lektur szkolnych. Największe szanse na to ma bez wątpienia Droga donikąd, jako że – w odróżnieniu od pozostałych – do jej zrozumienia nie wydają się potrzebne rozbudowane objaśnienia i aparat naukowy, a także bo spośród dzieł Mackiewicza jej wymowa jest bodaj najbardziej uniwersalna. Na ten ostatni walor bezpośrednio po jej opublikowaniu zwrócił uwagę w “Kulturze” paryskiej Wacław Zbyszewski, z niewielką tylko dozą przesady stwierdzając: “Gdyby Droga donikąd była napisana po niemiecku, czy choćby po rosyjsku, to by Józef Mackiewicz dostał Nagrodę Nobla jeszcze w tym roku”.

Rzadko jednak lub zgoła wcale nie podejmuje się namysłu nad istotnym testamentem Mackiewicza, czyli nad tym, co ma on nam obecnie do powiedzenia. Tymczasem wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie wcale nie jest dzisiaj oczywista – inaczej niż było to w latach 80., kiedy jego książki osiągnęły szczyt popularności, pod względem liczby drugoobiegowych ustępując wyłącznie przedrukom dzieł Miłosza.

Bodaj jedyną w ostatnim okresie próbą takiego aktualnego odczytania był zwiastujący stulecie urodzin pisarza i szeroko potem dyskutowany artykuł Artura Domosławskiego Narodowość – antykomunista z grudnia 2001 roku. Publicysta “Gazety Wyborczej” trafnie wskazał na paradoksalność współczesnej recepcji twórczości autora Pod każdym niebem, pisząc, iż “Józef Mackiewicz dokonał po śmierci czegoś, co nie udało się nikomu. Okładając Armię Krajową, “Solidarność”, a nawet szczypiąc Jana Pawła II, zasłużył u niektórych środowisk polskiej prawicy nie tylko na tolerancję, ale także na najwyższy podziw i cześć”.

Pospieszne dążenie do zdyskredytowania Mackiewicza jako patrona ustanowionej właśnie wówczas nagrody literackiej, a zarazem do wyśmiania przedstawicieli nie lubianej opcji politycznej, jako starających się przykroić go na miarę własnej ideologii i propagandowych potrzeb, sprowadziło tekst Domosławskiego do rangi li tylko pamfletu. Powtarzając stare i dawno już odparte zarzuty kolaboracji z NKWD i Niemcami, autor postawił jednak niebezzasadną ostatecznie kwestię, dlaczego Mackiewicz “zasłużył na prawicową chwałę”. Wprawdzie zadawał on to pytanie z wątpliwą intencją i w taki też sposób usiłował dać na nie odpowiedź, więc nad jego tekstem nie warto dłużej się zatrzymywać, spróbujmy jednak podjąć sformułowany przezeń problem, tym razem już na poważnie, oczyszczając go z agitacyjnego nalotu.

Bo że Mackiewicz nie zawsze sprawiedliwie traktował “narodowe świętości”, że nie raz i nie dwa “kalał własne gniazdo”, bezpardonowo i prowokacyjnie atakując rozmaite patriotyczne tabu, jest przecież faktem niewątpliwym, chociaż na ogół pomijanym, bo i niewygodnym, i nie rozumianym. Warto zatem przypomnieć kilka ważniejszych przykładów tego Mackiewiczowskiego obrazoburstwa z różnych okresów i dziedzin jego twórczości.

Jawnie heretycka względem polskiej “ortodoksji” była już główna myśl “idei krajowej” (otwarcie głoszonej przez Mackiewicza w przedwojennych reportażach na łamach “Słowa”, a najpełniej sformułowanej w “Gazecie Codziennej”, wydawanej w latach 1939-1940 w Wilnie, wcielonym do Litwy Kowieńskiej): traktowanie Wileńszczyzny i, szerzej, historycznej Litwy jako wspólnego dziedzictwa, do którego równe prawa przysługują wszystkim narodom dawnego Wielkiego Księstwa. Twierdzenie także stało w sprzeczności z pojmowaniem WXL jako obszaru schrystianizowanego, ucywilizowanego i skolonizowanego przez polską kulturę i żywioł etniczny – po prostu jako Kresów Wschodnich naszego imperium. Tymczasem właśnie ten ostatni sposób pojmowania był ugruntowany szczególnie mocno na uchodźstwie, które w sporej mierze wywodziło się właśnie z ziem do 1941 roku okupowanych przez Sowiety i opuściło je wraz z II Korpusem generała Andersa. Kontrowersja ta kulminowała w pytaniu, czyje są i komu się należą Wilno i Lwów. Dla ogółu Polaków było to, rzecz jasna, pytanie retoryczne, podczas gdy Mackiewicz odpowiadał: są one tych, którzy tam mieszkają, ale nie dlatego, że do wybuchu wojny w większości byli akurat Polakami, lecz jedynie z racji bycia właśnie wilnianami i lwowianami. Nic zatem dziwnego, że Mackiewiczowska krajowość uchodziła niemalże za pseudonim zdrady narodowej, gotowości do wydania najdroższych stolic Litwinom i Ukraińcom (do całkiem już absurdalnych posądzeń o takąż gotowość wobec Sowietów jednak się nie posuwano).

Akcja jego debiutu powieściowego – Drogi donikąd (1955) toczy się na Wileńszczyźnie pod okupacją sowiecką, ale główny bohater, Paweł, bynajmniej nie ma w sobie nic z bohatera podziemia. Motywacja jego oporu przeciw sowietyzacji jest niejasna, kieruje nim jakiś upór, niechęć do poddania się “konieczności dziejowej” wzorem wielu obserwowanych kolegów dziennikarzy. Dlatego wybiera ciężką pracę fizyczną zamiast przedwojennego zawodu, ale decyzji tej nie uzasadnia ani w poufnych rozmowach z żoną i przyjaciółmi, ani nawet sam przed sobą. Partie narracji dotyczące Pawła niemal zupełnie pozbawione są introspekcji, zbliżając się do poetyki prozatorskiego behawioryzmu, a równie silny, co sprzeciw wobec komunizmu, wydaje się w nim pewnego rodzaju fatalizm, niewiara w ostateczne ocalenie, przekonanie o nieuniknioności wyroku, który można zaledwie odwlec. Gros jego działań skupia się na zdobywaniu środków do fizycznego przetrwania, a dominację tej wegetatywnej strony ludzkiej egzystencji podkreśla symboliczna scena, w której Paweł bezskutecznie usiłuje spieniężyć pamiątkową rodzinną szablę. Bezcelowość wszystkich podejmowanych zabiegów podkreślają losy poszczególnych postaci, a także końcowy dialog w czasie ucieczki przed wywózką w głąb ZSRR, gdy na pytanie chorej żony Pawła, dokąd prowadzi ich droga, on odpowiada, że donikąd. Tego rodzaju defetyzm spotkał się z potępieniem nawet ze strony jednego z bardzo nielicznych w PRL-u recenzentów książek Mackiewicza, Pawła Jasienicy, który w paszkwilanckim poczynając już od samego tytułu – Moralne zwłoki szlachcica kresowego – tekście wytykał autorowi, że w Drodze donikąd “wcale nie wspomina o istnieniu polskiej konspiracji, tego samego ZWZ, z którego później narodziła się AK”. Cóż zatem mówić o recepcji w środowiskach emigracyjnych, szczególnie przecież na te kwestie wyczulonych…

Z kolei dramatyczne zakończenia dwóch kolejnych powieści historycznych Mackiewicza miały wymowę poniekąd zbieżną z uznawanymi podówczas za nihilistyczne opowiadaniami Tadeusza Borowskiego. U autora Pożegnania z Marią nie tylko hitlerowski kacet, lecz cały świat okazywał się jednym wielkim lagrem, a w alianckim obozie dla dipisów ludzie byli pozbawieni wolności i mogli być bezkarnie zabijani tak samo, jak to miało miejsce w Oświęcimiu. Nieco podobnie realia końca II wojny światowej ukazuje Mackiewicz. W Kontrze (1957) zaufanie “wolnemu światu” staje się pułapką dla antybolszewickich Kozaków i kontrrewolucyjnych emigrantów z Rosji, którzy zostają krwawo spacyfikowani i wydani Sowietom zgodnie z postanowieniami jałtańskimi. Natomiast Sprawę pułkownika Miasojedowa (1962) zamyka opis nalotu dywanowego Brytyjczyków i Amerykanów na Drezno – gorszego, bo doskonalszego od bombardowań niemieckich. Nie tylko zrównywanie pod względem moralnym chociażby tylko niektórych zachowań demokratycznego Zachodu ze zbrodniami totalitarnej Trzeciej Rzeszy i Związku Sowieckiego, ale już samo zestawianie Roosevelta i Churchilla z Hitlerem i Stalinem, sugerujące ich pokrewieństwo lub wręcz wspólnictwo, dalece wykraczało poza granice tego, co było akceptowane przez polską opinię emigracyjną. Ten, kogo nie zadowalało pojęcie racji stanu jako odpowiedź na sprawę “zbrodni w dolinie rzeki Drawy”, a konieczności złamania ducha niemieckiego nie uważał za wystarczające uzasadnienie operacji “Clarion”, powinien był w imię patriotycznej racji nadrzędnej przynajmniej zachować milczenie.

Akcja chronologicznie następnej, opowiadającej o wojnie polsko-bolszewickiej powieści Lewa wolna (1965) rozpoczyna się niejako w tym momencie, w którym kończy się Pan Tadeusz: kiedy panicze z kresowych dworów wyruszają w pole. Młody Karol Krotowski trafia do pułku kawaleryjskiego, którego realia daleko jednak odbiegają od patriotycznego wzorca. Ułani w marszu bynajmniej nie śpiewają o miłości ojczyzny i szczytnym obowiązku obrony granic, a tęsknota za dziewczyną zostaje zaspokojona, gdy swoją miłą o Mickiewiczowskim imieniu Zosia bohater spotyka… w burdelu. Odrodzone polskie wojsko okazuje się szkołą cynizmu i demoralizacji, w szerszej perspektywie zaś cała wojna z bolszewikami jawi się jako krwawy bezsens. Piłsudski wcale bowiem nie zamierza zgnieść wroga, mimo że w pewnym momencie ma go już na widelcu, lecz decyduje się zawrzeć potajemny układ z przysłanym przez Lenina Marchlewskim, licząc, że dzięki temu rękami czerwonych zlikwidowane zostanie zagrożenie ze strony wciąż jeszcze silnych białych. Co gorsza, polskie dowództwo popełnia kardynalne błędy taktyczne, które o mały włos nie doprowadzają do klęski w całej wojnie i zajęcia kraju przez Armię Czerwoną. Marszałek w roli ojca chrzestnego Sowietów – taki obraz musiał drażnić czytelników nawykłych do kultu “Dziadka”, tym gorliwszego, że przez PRL uczynionego owocem zakazanym.

Bodaj największe nasilenie szargania narodowych mitów przyniosła ostatnia wielka powieść Mackiewicza, wojenna epopeja Nie trzeba głośno mówić (1969). Całe potężne struktury organizacyjne, takie jak “Wachlarz”, oraz główne operacje strategiczne, na czele z “Burzą” i powstaniem warszawskim, zostały tutaj przedstawione jako formy wysługiwania się Sowietom przez AK. Zdaniem pisarza, po części było to spowodowane infiltracją podziemia przez agenturę komunistyczną, po części zaś skutkiem od początku błędnej taktyki przyjętej względem obu okupantów: ślepej wrogości wobec Niemców, a naiwnego łudzenia się co do Sowietów. Tak czy siak polityka rządu na uchodźstwie w Londynie i Komendy Głównej w kraju nie prowadziła do niczego dobrego ani dla samych Polaków, ani w ogóle dla całej ludności Kresów II RP. Równie gorzko brzmiała ocena znamiennej różnicy zachowań Polaków pod obiema okupacjami, wypowiedziana przez jedną z postaci, ale bez wątpienia wyrażająca pogląd samego autora: “Fałszujemy rzeczywistość, stawiając niekiedy znak równania między okupacją niemiecką i sowiecką. Niemiecka robi z nas bohaterów, a sowiecka robi z nas gówno. Niemcy do nas strzelają, a Sowieci biorą gołymi rękami. My do Niemców strzelamy, a Sowietom wpełzamy w dupę”.

Na koniec tego przeglądu Mackiewiczowskich bluźnierstw trzeba wreszcie wspomnieć o jego zapatrywaniach na Kościół katolicki. Nie chodzi przy tym ani o jego – obojętne: autentyczne czy rzekome – przejście na prawosławie pod koniec lat 30. (trudno zresztą nie zgodzić się z Jackiem Trznadlem, iż “Była to czysto ideowa deklaracja […] dla podkreślenia protestu przeciw polityce sanacyjnej wobec cerkwi unickiej i prawosławnej. Jak wiadomo, pogrzeb Józefa Mackiewicza w Londynie, odbył się w ceremoniale katolickim. Dopiero po nim panichida”), ani o osobisty stosunek pisarza do wiary. Ten ostatni był, jak się wydaje, obojętny, co jednak w niczym jeszcze nie sprzeciwiałoby się patriotycznemu konwenansowi, który domaga się jedynie ogólnego szacunku dla religii jako ważnej części narodowej tradycji i tożsamości. Ale Mackiewicz w dwóch książkach publicystycznych poważył się podać w wątpliwość właśnie przekonanie o pozytywnym wpływie katolicyzmu na współczesnych Polaków i ich postawę względem komunizmu. W cieniu krzyża (1972) i Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy (1975) przynoszą niezwykle krytyczną analizę polityki wschodniej “soborowych” papieży Jana XXIII i Pawła VI, ocierającą się wręcz o zarzut oportunizmu i ulegania “czarowi” diamatu zarówno w sferze kościelnej dyplomacji, jak i doktrynie społecznej. Mackiewicz nie żywił też złudzeń, że postępowi katolicy z grup Paksu i Znaku oraz aktywiści kształtującej się wówczas opozycji demokratycznej nie są manipulowani, a co najmniej w pełni kontrolowani przez tajne służby. I to zdanie utrzymał w mocy również później, w okresie pontyfikatu Jana Pawła II i “Solidarności”.

Co zatem sprawia, że twórczość Józefa Mackiewicza ceni się dziś pomimo całego tego obrazoburstwa i ewidentnego, choć nie pozbawionego uroku pieniactwa? Jakie przesłanie jego powieści i publicystyki pozostaje nadal na tyle interesujące, aktualne i istotne, że przeważa nad niekiedy rażącą jednostronnością sądów, epatowaniem prowokacjami? Przyjrzyjmy się zatem ideom uznawanym za najważniejsze w jego pisarstwie. Zwykło się do nich zaliczać, po pierwsze, antykomunizm, w następnej kolejności – postulat braterstwa między narodami Europy Środkowowschodniej połączony ze sprzeciwem wobec nacjonalizmu, wreszcie zaś – ale zdecydowanie najrzadziej – dość wyjątkowe w naszej tradycji, bo życzliwe spojrzenie na Rosję carską i stanowcze rozróżnianie pomiędzy nią a Związkiem Sowieckim. Ale czy faktycznie są to tezy, które mają szansę oprzeć się upływowi czasu?

Zacznijmy od ostatniej z nich. Twierdzenie o radykalnym zerwaniu ciągłości w wyniku rewolucji październikowej, której pierwszymi i najliczniejszymi ofiarami – jak często podkreślał Mackiewicz – byli sami Rosjanie, bynajmniej nie należy do narzucających się swoją słusznością. Co więcej, jego przeciwnicy, wskazujący właśnie na zasadniczo nie przerwaną linię kontynuacji “od białego caratu do czerwonego” – jak głosi wymowny tytuł opus magnum jednego z nich, Jana Kucharzewskiego – wydają się przeważać nad zwolennikami. Rzecz jasna, o prawdziwości koncepcji nie przesądza liczba jej wyznawców, niemniej nawet gdybyśmy uznali Mackiewiczowski pogląd za słuszny, to trudno byłoby upatrywać w nim ponadczasowej wartości jego pisarstwa. Tamtej autentycznej przedrewolucyjnej Rosji po prostu bowiem nie ma i nigdy już nie będzie. Jej miejsce zajęła Bolszewia, obecnie przeobrażona w postkomunistyczne postmocarstwo, coraz śmielej, co prawda, strojące się w szatki dawnego imperium, w istocie jednak dziedziczące w prostej linii sowieckie tradycje cywilizacyjne i polityczne mechanizmy. Sam Mackiewicz zresztą, zapewne w sposób nie zamierzony, w Sprawie pułkownika Miasojedowa przekonująco zilustrował jeden z podstawowych aspektów owej ciągłości schyłkowego, niby to liberalizującego się cesarstwa i komunistycznego ZSRR, ukazując, że oba systemy z równą bezwzględnością odnoszą się do jednostki, traktując ją jako mierzwę, nie wahając się ją wykorzystać i zniszczyć dla własnych doraźnych celów.

Z kolei “idea krajowa” już w latach dwudziestych, kiedy późniejszy autor Buntu rojstów zaczynał ją propagować, stanowiła osobliwy anachronizm, rodzaj konserwatywnej utopii wieku złotego. Józef Mackiewicz, podobnie jak inni krajowcy, był świadom, że ich postulaty są przeciwne rzeczywistym aktualnym pragnieniom narodów dawnego Wielkiego Księstwa, dążącym do posiadania własnych osobnych i możliwie jednolitych etnicznie państw. Lecz jedyną odpowiedzią na tę sprzeczność była jego bezsilna złość i żal, iż porwani swoimi młodymi nacjonalizmami Litwini, Ukraińcy i Białorusini, występując przeciwko Polakom oraz sobie nawzajem, nieświadomie stają się tylko łatwiejszym łupem dla Sowietów. Był w tym podobny do swojego brata, Stanisława “Cata”, zaciekłego monarchisty, który pisząc Historię Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r., z dwudziestoletniego dystansu wciąż jeszcze utyskiwał na demokratyzm konstytucji marcowej: “Zniesienie herbów szlacheckich przez sejm ustawodawczy było gestem pustym […] wandalizmem bez sensu, godzącym w polską pamiątkę historyczną”. Również dla Józefa zanik świadomości “kraju” jako wspólnoty pierwotnej względem narodu i państwa łączył się z utratą znaczenia przez jej głównego nosiciela – ziemiaństwo i drobną szlachtę z terenów historycznego WXL.

W niedawno wznowionym Ptaszniku z Wilna Włodzimierz Bolecki mimo wszystko nadal upatruje nowoczesności Mackiewicza właśnie w tym, iż “W całej swojej twórczości zmagał się z pytaniem ‘czy różne narody mogą mieć wspólną ojczyznę?’. W ten sposób był też prekursorem dzisiejszych idei ‘małych ojczyzn’, ‘wielokulturowości’, tożsamości polietnicznej. Głosił więc idee, które dziś nurtują Unię Europejską jako problemy wyznaczników jej integracji regionalnych i ponadlokalnych”. Czy jednak jest to trafny opis dzisiejszych realiów Starego Kontynentu, naznaczonych renesansem klasycznej, agonistycznej polityczności i powrotem do otwartego ścierania się interesów państw narodowych, przez powojenne dziesięciolecia skrzętnie skrywanych? Obecnie, kiedy serwisy informacyjne niemal codziennie przynoszą informacje obnażające fiasko dekolonizacji i jej zgubne skutki dla samych mieszkańców byłych terytoriów zamorskich, kiedy papierowe ideologie multi-kulti i metysażu płoną wraz na kolorowych przedmieściach Paryża, a za to nasila się muzułmański i hinduistyczny fundamentalizm – w takiej sytuacji o wiele bardziej prawdopodobny zdaje się raczej złowróżbny scenariusz, nakreślony z górą trzydzieści lat temu przez Jeana Raspaila w jego Obozie świętych: scenariusz katastrofalnego w skutkach dla cywilizacji europejskiej globalnego konfliktu ras (rzecz jasna, nie w sensie biologicznym, tylko kulturowym, skoro u Raspaila to naturalizowany Hindus Hamadura, walczący ramię w ramię z rdzennymi Francuzami przeciw najazdowi swoich ziomków, definiuje sens straceńczego oporu: “Bycie białym, w moim rozumieniu, nie jest kwestią koloru skóry. To kwestia stanu ducha. […] Jeśli biali stali się czarnymi, dlaczego czarny nie miałby stać się białym? Ja dokonałem wyboru i proszę, oto jestem”). Trudno spodziewać się, by wobec takich perspektyw narodowe tożsamości słabły, nie zaś – jak podpowiada elementarny instynkt samozachowawczy – wzmacniały się w oczekiwaniu na ostateczną próbę. Na początku XXI wieku Mackiewiczowska wizja “krajowości” jawi się jako piękny sentymentalny obraz świata dawno już i bezpowrotnie zaginionego.

Jak napisał w Nieobjętej ziemi Czesław Miłosz, “Komunizm dał literaturze polskiej niebywałą szansę. Zawsze historycznie zorientowana, ale własną tylko historią zajęta, a więc mało dostępna dla obcych, nagle znalazła się wobec uniwersalnego tematu. Tylko że niewielu piszących wyciągnęło z tego wnioski”. Poeta – życzliwy wobec Mackiewicza i wielokrotnie dopominający się, by rodacy “uszanowali wilnianina” z jego odmienną optyką widzenia spraw polskich – mimo wszystko nie dostrzegł, że to właśnie twórczość autora Zwycięstwa prowokacji była wypełnieniem jego własnego postulatu. Na przeszkodzie stanęła zapewne diametralna rozbieżność diagnoz stawianych przez obu pisarzy: Miłosz starał się zrozumieć subtelne mechanizmy heglowskiego ukąszenia, którym ongiś sam uległ, Mackiewicz zaś był kompletnie nieczuły na uroki sowieckiej ideologii, a sam ustrój i jego funkcjonariuszy uważał za nieprzejednanych wrogów całej ludzkości oraz swoich osobistych. Niemniej to on właśnie najobszerniej i najgłębiej w polskiej literaturze przedstawił praktyczne, życiowe i duchowe konsekwencje marksizmu-leninizmu dla milionów poddanych bolszewickiemu eksperymentowi.

Ale czy ów antykomunizm, z którym najpowszechniej się go kojarzy, pozostaje dzisiaj walorem stanowiącym o atrakcyjności jego powieści i publicystyki? Wszakże tematyka ta w dużej mierze zdezaktualizowała się w wyniku przełomu z lat 1989-1991, upadku reżimów w krajach tak zwanej demokracji ludowej i rozpadu ZSRR. Wydaje się, że dla odpowiedzi na pytanie o aktualność tego aspektu pisarstwa Mackiewicza decydujące znaczenie ma to, jak zinterpretujemy ów koniec komunizmu.

W wersji, która do niedawna uchodziła za oficjalną, jako główną przyczynę dekompozycji bloku wschodniego wskazywano krach ekonomiczny, do którego doprowadziła nieracjonalna gospodarka planowa, nadwerężona szczególnie przez udział w wyścigu zbrojeń ze Stanami Zjednoczonymi, oraz nasilający się opór społeczny, podsycany przez nielegalną opozycję. Głównych pogromców komunizmu widziano w prezydencie Ronaldzie Reaganie, twórcy amerykańskiej hegemonii militarnej na świecie, stanowczo przeciwstawiającym się wszelkim próbom ekspansji Sowietów i wspierającym ruchy demokratyczne, oraz Janie Pawle II, który zwłaszcza swoimi pielgrzymkami do ojczyzny miał wpłynąć na rozbudzenie religijne i ożywienie pragnienia wolności rodaków, a za ich pośrednictwem także innych narodów Europy Środkowowschodniej. Jednak to nie reaganomika ani pontyfikat papieża-Polaka miały decydujące znaczenie dla rozpadu systemu, lecz dokonał się on przede wszystkim za sprawą czynników wewnętrznych: był efektem porozumienia między dysydentami a reformatorskim skrzydłem Partii.

Ten scenariusz stanowił zaprzeczenie podstawowych tez Józefa Mackiewicza. Uważał on bowiem, że komunizm można pokonać wyłącznie z zewnątrz i najprawdopodobniej jedynie na drodze konfliktu zbrojnego. (Z tego przekonania wywiódł też wnioski, które ściągnęły nań pomówienia o zdradę i kolaborację: że polskie Wilno w październiku 1939 roku powinno z radością powitać wojska Republiki Litewskiej, bo lepsza dlań będzie władza Smetony niż Stalina, oraz że tym, którzy “przeżyli koszmarną rzeczywistość” okupacji sowieckiej, zajęcie ich ziem przez Hitlera latem 1941 roku przyniosło ulgę – prawdy skądinąd oczywiste i znajdujące potwierdzenie w relacjach świadków, ale nie mieszczące się w patriotycznych schematach.) Kanoniczna opowieść o historycznym kompromisie, zawartym przy okrągłym stole, unieważniała więc Mackiewiczowską sowietologię. Ale tylko na pozór, gdyż w niej samej tkwiły ziarna rozkładu tej wersji wydarzeń.

Według Boleckiego, Mackiewicz uważał, że “komunizm należy obalić nie dlatego, że jest niereformowalny, lecz odwrotnie: dlatego, że jest nieskończenie reformowalny”. Te rozpoznania pozostają w mocy w odniesieniu do zjawiska, które dawno już ochrzczono mianem postkomunizmu, ale które dopiero w ostatnich latach doczekało się gruntownego opisu, między innymi w pracach Józefa Darskiego, Zdzisława Krasnodębskiego, Jadwigi Staniszkis i Andrzeja Zybertowicza. Bankructwo moralne III RP, do którego przyczyniła się afera Rywina-Michnika, położyło również kres zaufaniu wobec sposobu legitymizacji systemu władzy, ustanowionego w 1989 roku. Prawo obywatelstwa w dyskursie publicznym zyskał alternatywny wobec dotychczas obowiązującego opis mechanizmów likwidacji systemu. W tej interpretacji upadek komunizmu był w istocie wyreżyserowanym spektaklem: reżim został zdemontowany przez samych jego twórców i beneficjentów i w efekcie zmowy z częścią elit solidarnościowych w Magdalence przekształcony w rządy przypominające liberalną demokrację, ale w gruncie rzeczy oparte na zasadach oligarchicznych.

Tak rozumiany postkomunizm stanowi dokładne potwierdzenie tezy Mackiewicza o nieskończonej reformowalności komunizmu. I to tym bardziej że odwołując się w warstwie ideowej (oczywiście instrumentalnie) do instrumentarium politycznej poprawności, dzieli z komunizmem tę właściwość, którą pisarz uważał za konstytutywną i przesądzającą o konieczności zwalczania go. Chodzi mianowicie o manipulację podstawowymi pojęciami wspartą terrorem intelektualnym i prawnym sankcjonowaniem kłamstwa pod groźbą represji.

Jedna z głównych postaci Drogi donikąd, Tadeusz Zawadzki, przedstawia taką diagnozę sytuacji pod rządami Sowietów: “Słowa mają tu znaczenie odwrotne albo nie mają żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki”. A na pytanie Pawła, w jaki sposób można by przełamać “zbiorowy paraliż, wywołany hipnozą kłamstwa”, odpowiada: “W każdym razie nie można go szukać na drodze polemiki. Sam fakt bowiem polemiki wciąga w orbitę i przenosi nas w płaszczyznę bolszewickiego absurdu. […] Należy go szukać na drodze równie prostych odruchów psychicznych: strzelać! […] Jak to strzelać? Do kogo? – Zwyczajnie. Po prostu. Do bolszewików”.

Czy postulat, by z fałszerzami języka nie dyskutować, tylko przeciwstwiać się stanowczo i wszelkimi środkami ich zgubnemu wpływowi na życie intelektualne (bo w szerszym sensie to właśnie oznacza owo “strzelać!”), nie zachowuje zatem mocy w odniesieniu do tych, którzy dziś starają się wmawiać Polakom, że dyspozycyjni wobec okupanta gienierałowie to “ludzie honoru”, że pierwszymi ofiarami systemu byli sami jego gorliwi funkcjonariusze i ich rodziny, że spoczywające w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej “świstki trzy razy kserowane” nie przedstawiają wartości historycznej, za to wodzą na pokuszenie niedojrzałych do takiej lektury badaczy, wbijając ich w pychę moralnej wyższości?

W szkicu Koniec Wielkiego Xięstwa, opublikowanym w jubileuszowym, pięćsetnym numerze “Kultury” (1989), Czesław Miłosz pisał: “Mackiewicz i jego żona, Barbara Toporska, też pióro znakomite, żyli w skrajnym ubóstwie. Muszę się zgodzić z tym, co Mackiewicz pisze w jednym z listów, że w porównaniu z nimi Gombrowiczowi znakomicie się powodziło”. Kiedy indziej stwierdził on zaś, że autor Optymizm nie zastąpi nam Polski został po prostu zaszczuty przez emigracyjny establishment. Za jaką wartość Józef Mackiewicz gotów był płacić – i przez długie lata płacił – niebagatelną przecież cenę osamotnienia i niedostatku? Innymi słowy: co jest tym jego właściwym i najważniejszym testamentem?

Otóż zdaje się, że jest nim to, co wspólne wszystkim formom jego aktywności i uprawianym gatunkom twórczości. To, co trzeba by uznać za cechę zasadniczą całej jego życiowej, ideowej i artystycznej postawy. Coś bardziej jeszcze pierwotnego od tej bezwarunkowej uczciwości intelektualnej, która kazała mu nie oglądając się na czekające go za to konsekwencje, jasno wypowiadać własne sądy, choćby najbardziej kontrowersyjne i niepopularne – w poczuciu, że “jedynie prawda jest ciekawa”. Coś, czego utrata byłaby nieszczęściem nieporównanie większym od obłożenia klątwą przez strażników poprawności patriotycznej, kościelnej i wszelkich innych.

Tę wartość najważniejszą, wartość bezcenną i nienegocjowalną dla Józefa Mackiewicza – nieodrodnego syna starożytnej, choć szaraczkowej familii z Jańcza, pieczętującej się herbem Boża Wola – stanowiła wolność.

Co zatem pobłażliwość i sympatia, z jaką traktujemy jego herezje mówi nam o nas samych, współczesnych Polakach? Czyż nie to, że w głębi serca snujemy marzenia o sobie jako buntownikach, nie wahających się przekraczać wszelkich zakazów, naruszać każde tabu, odrzucać wszystkie dogmaty? Buntownikach prawdziwych – takich, jakimi mieli odwagę być nasi szlacheccy przodkowie. Takich, jak ten może ostatni polski anarcha: Józef Mackiewicz.

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net