Tytuł: Mackiewicz inny, ale ten sam
Autor: Łobodowski Józef
Wydawca: “Wiadomości”, Londyn, 1974, nr 17 (1466); pisownię i interpunkcję nieco zmodernizowałem – K. K.
Rok: 1974
Opis:
Mackiewicz inny, ale ten sam
Sołżenicyn, Sołżenicyn i jeszcze raz Sołżenicyn… Józef Mackiewicz ma rację, gdy podejrzewa, że ogromna większość dziennikarzy zachodnich, którzy obracają i nicują tę sensację na wszystkie strony, w ogóle Archipelagu Gułag nie czytała. A właściwie po co, skoro pisze się nie tyle o książce, co o banicji pisarza. W tym wypadku brudna kąpiel jest dla nich znacznie ważniejsza od dziecka.
Już w samym tytule swego pojemnego artykułu [“Wiadomości”, 1974, nr 13 (1462) i 14-15 (1463-1464)] Mackiewicz podkreśla że dokoła osoby i twórczości pisarza nagromadziło się mnóstwo zagadek. Tym razem nie usiłuje ich rozwiązywać, zadawala się ich wymienianiem, a tylko mimochodem to i owo sugeruje, zresztą w niezbyt natarczywy sposób. Polemizowałem już swego czasu z Mackiewiczem na temat Sołżenicyna i przyszła mi chętka. by tę polemikę z lekka uzupełnić. Nie wystąpię w roli obrońcy, ani prokuratora, ani sędziego, raczej tylko w roli świadka, by niektóre rzeczy skorygować, inne uzupełnić, a przy okazji wysunąć własne supozycje. Nie tylko o Sołżenicyna tu chodzi – zagadnienie jest niesłychanie ważne, więc warto dołączyć jeszcze jedno świadectwo.
Zaskoczyła mnie opinia, że to nie Sowiety, lecz Zachód ma prawo do tytułu pierwszeństwa w pakowaniu osób inaczej myślących do domu obłąkanych. Środek ten – cytuję Mackiewicza expressis verbis – “nie jest wymysłem sowieckim”. A jako dowód dwa przykłady: amerykański pisarz, ponoć “największy poeta świata”, Ezra Pound, oraz “największy prozaik”, Knut Hamsun, zostali wsadzeni do domów wariatów. Dowód jaskrawy i pozornie przekonywający. Ale to nie tak. Ezra Pound przeszedł podczas toczącej się wojny na stronę wroga i prowadził propagandę antyamerykańską w radio rzymskim, specjalizując się w namawianiu żołnierzy amerykańskich do dezercji. Knut Hamsun. po okupowaniu Norwegii przez Niemców, poszedł za Quislingiem i jako hitlerowski kolaborant działał – także podczas wojny – na rzecz wroga. Nazywanie niewątpliwych zdrajców “inaczej myślącymi” potrąca jednak o eufemizm, stanowczo zbyt liberalny.
Co Amerykanie mieli robić z Poundem, a Norwegowie – z Hamsunem? Najprościej byłoby postawić ich przed sądem, ale co wtedy? Każdy trybunał mógłby ich uznać za winnych zdrady głównej i skazać na śmierć (Ouisling, jak wiadomo, skończył na szubienicy). W tych warunkach uznanie ich za wariatów było wybiegiem, by ich przed sądem i skazującym wyrokiem uratować.
Nie od rzeczy będzie przypomnieć, i jak te “domy obłąkanych”, w których obydwu zamknięto, wyglądały. Ezra Pound otrzymał do dyspozycji luksusowo urządzony apartament, gdzie mógł wygodnie pracować, przyjmował wizyty, udzielał wywiadów itd. Był to raczej areszt domowy, z którego zresztą, gdy pamięć o wyczynach wojennych, niezbyt pochlebnych, osłabła, zwolniono go i traktowano potem z honorami. Nie ma więc żadnej analogii z sowiecką metodą pakowania zdrowych ludzi do “żółtych domów”. A jeżeli Mackiewiczowi chodziło o precedensy, to lepiej byłoby sięgnąć do Czaadajewa, którego na rozkaz Mikołaja I uznano za wariata, choć – co prawda, to prawda – autor Listu filozoficznego nie był nigdy traktowany z taką brutalnością, jak np. generał Grigorienko, Włodzimierz Bukowski czy poetka, Natalia Gorbaniewska. Nie jestem pewny, czy przypomnienie historii Czaadajewa przypadnie Mackiewiczowi do gustu.
Bo raz jeszcze nawrócił do swego, od lat nie zmieniającego się twierdzenia, że bolszewicy nie mają nic wspólnego z carskimi metodami, choć nie mówi o tym wprost, lecz tylko mimochodem. “My wciąż w prasie naszej, emigracyjnej, w kółko: ‘Bolszewicy przyjęli carskie metody’… Kto nam to każe powtarzać tę katarynkę?” Nieco dalej: “Niech mi wolno będzie jednak na dygresyjnie wtrącone pytanie: kto nam każe kręcić od lat tę ‘carsko-rosyjską katarynkę’? – odpowiedzieć wyrażeniem obawy, że rosnąca kapitulacyjna tendencja wobec komunizmu, przy nader skutecznej frazeologii nacjonalistycznej… daje w sumie: komunizm nie jest już taki zły, niech będzie, tylko nasz ‘polski’. Ale nie narzucony, ‘moskiewski’!”
Dużo w tym cytacie ironicznych cudzysłowów, ale racji znacznie mniej. Należy energicznie zaprotestować zarówno przeciw cudzysłowom, jak zasadniczej tezie. Gdyby Mackiewicz nie zgadzał się na utożsamianie metod carskich z bolszewickimi, miałby pełną rację. Ależ jemu chodzi o wykazanie że sowiecki komunizm nie ma nic wspólnego ze starą, carską Rosją, ani nawet z wcześniejszą Moskowią. Ileż to razy podawał w swoich artykułach dane statystyczne, dotyczące wykonanych wyroków śmierci w imperium rosyjskim w ciągu stu kilkudziesięciu lat i takich samych wyroków w Sowietach. Raz jeszcze – już nie pamiętam który z rzędu – uwydatnił tę istotnie olbrzymią dysproporcję i uznał to za argument ostateczny. Tak byłoby najłatwiej, ale niestety argument jest fałszywy.
Same liczby, choć wymowne, nie mogą przekonać, dopóki się ich nie podda odpowiedniej analizie. W Rosji carskiej – powiada Mackiewicz – wykonywano przeciętnie 17 wyroków śmierci rocznie. A czy nie było masowych przesiedleń i ludobójstwa, nie objętego żadną statystyką? Czy Moskwa nie zlikwidowała Nowogrodu Wielkiego, mordując cześć .ludności, a resztę deportując do oddalonych prowincji carstwa? Czy Borys Godunow nie kazał wysiedlić całej ludności Uglicza? A gdy spadek po moskiewskim carstwie przejęło imperium petersburskie, co się zmieniło? Owszem, zmieniło się bardzo wiele, ale nie wszystko i nie dla wszystkich.
Czemuż to do liczby ofiar carskiego systemu nie dodać kubańskich Nogajców, wyciętych w pień przez Suworowa, tureckich mieszkańców Izmaiłu (podobno jednego dnia zginęło ponad 40 tysięcy), wymordowanej ludności Pragi? Można by upomnieć się o losy kaukaskich Czeczenów przesiedlonych na daleką Północ, albo Czerkiesów, miesiącami wyczekujących na transport w portach czarnomorskich i ginących tysiącami z głodu, zimna i tyfusu. Czy deportacja zaścianków szlacheckich po upadku powstania listopadowego nie rymuje się całkiem dokładnie z metodami sowieckimi. A jak nazwać porywanie nieletnich chłopców i ich wcielanie do tzw. “dziecinnych batalionów”, co stosowano nagminnie za panowania Mikołaja I?
Przyznaje lojalnie: to wszystko nie upoważnia do stawiania znaku równania między caratem i bolszewizmem. Okcydentalizacja Rosji petersburskiego okresu była powierzchowna, ale niewątpliwie wpłynęła łagodząco na obyczaje i metody rządzących. Prawdziwy stan rzeczy dałoby się przedstawić przy pomocy następującej metafory: straszny sowiecki las wyrósł z nasion, które kwitły w rosyjskiej glebie od dawna i przetrwały owe paręset lat, od słynnego dekretu Katarzyny II – Rossija jest’ dierżawa jewropiejskaja – poprzez wszystkie liberalne ciągoty i okcydentalne porywy. Z bolszewickiego punktu widzenia, petersburszczyzna to była mroźna i śnieżna zima, po której w r. 1917 przyszła upragniona wiosna; oziminy przetrwały i, zroszone ludzką krwią, bujnie obrodziły.
“Kto nam każe kręcić od lat tę carsko-rosyjską katarynkę?” – zapytuje Mackiewicz z wyraźnym akcentem ironicznej pogardy. Odpowiedź jest prosta: kto każe? – prawda historyczna! Cała kontrowersja polega na tym, że dla Mackiewicza bolszewizm jest czymś w rodzaju dopustu Bożego, huraganu, który urodził się gdzie indziej, ale spadł całą siłą akurat na Rosję. Wskazując na obce pochodzenie marksizmu, nie chce uznać, że ten marksizm przybrał w Rosji kształt dopasowany do rodzimych tradycji, oczywiście, tych najgorszych, bo najlepsze zostały zniszczone. I dlatego jego publicystyka, ilekroć dotyka spraw rosyjskich, obraca się – jak to już kiedyś sprecyzowałem – w pustce historycznej.
Zdumiało mnie, że Mackiewicz dojrzał w sowieckim komunizmie “bezwzględną równość”. “Bajeczki o nierówność pomiędzy warstwą górną i dolną sprowadzają się w istocie do pożerania tradycyjnego ‘kawioru’ przez dygnitarzy. W rzeczywistości nie zdąży on czasem tego kawioru jeszcze przełknąć, gdy raptem spada z wysokiej drabiny pod najplugawszą narę w celi więziennej…”
Nagłe spadanie ze szczytów w błoto także ma swoją bardzo starą tradycję. Ileż tu malowniczych przykładów! Car chce się żenić, robi przegląd przedstawionych mu kandydatek. Dokonuje wyboru i szczęśliwa wybranka mdleje z radości. Rywale oskarżają, że jest chora na padaczkę i została umyślnie podstawiona przez wrogów cara. Więc niedoszła caryca wędruje na Sybir wraz z tatusiem, mamusią i ciociami na dodatek. Biron był wszechwładnym faworytem Anny Iwanówny; po jej śmierci prawie natychmiast został zesłany. A straszny los Iwana VI, syna Anny Leopoldówny, który, niemowlęciem prawie wtrącony do lochu siedzi tam przez dwadzieścia lat, dostaje pomieszania zmysłów, po krótkiej przerwie. spowodowanej przez Piotra III, wraca do więziennej celi i zostaje zamordowany przez dozorców podczas nieudanej próby uwolnienia przez porucznika Mirowicza. Nie najgorsze tradycje, prawda?
Mackiewicz nie ma racji. Nie tylko kawior jest sprawdzianem nierówności. Już nie chcę pisać o najrozmaitszych przywilejach życiowych, jak osobne sklepy, luksusowe wille, wyjazdy do kurortów, wakacje spędzane na Krymie i w Suchumi… Mówi się, że start życiowy jest w ustroju komunistycznym jednakowy dla wszystkich. Nieprawda! Synowie i córki dygnitarzy korzystają z takich ułatwień i protekcji, o jakich inni mogą tylko marzyć. Do tego dochodzi bezkarność. Nie całkowita, bo najdrobniejsze wykroczenie typu politycznego karane jest z całą bezwzględnością. Za to kwitnie nepotyzm, kumoterstwo, łapownictwo, nadużycia finansowe, karane, owszem, ale tylko na niższych szczeblach. Poza zasięgiem milicji i sądów działa “złota młodzież” sowiecka. Nie pamiętam wypadku, by w licznych procesach o chuligaństwo na ławie oskarżonych zasiadł synalek któregoś z dygnitarzy partyjnych. Więc gdzie jest ta “bezwzględna równość”?
Czas zająć się “zagadkami”, którym Mackiewicz poświęcił całą drugą cześć swego artykułu. Tu autor wykazał znacznie większą ostrożność. Dawniej lubił dawać gotowe odpowiedzi i rozwiązania, hipotezy traktował jako aksjomaty – spieszył się. Mocno pospieszył się, gdy zapewniał, że pierwsza powieść Abrama Terca-Siniawskiego, Sąd idzie, jest apokryfem, a sam Terc mieszka i pisze poza granicami Związku Sowieckiego; pospieszył się, gdy uznał, że Jeden dzień życia Iwana Denisowicza napisany został na zlecenie (“socjalnyj zakaz”), a jeżeli Sołżenicyn uprawia opozycję, to wyłącznie dlatego, że obraził się osobiście na Chruszczowa; pospieszył się, gdy wyraził przypuszczenie, że następne książki Sołżenicyna napisane zostały przez całe anonimowe zespoły. Obecnie, Mackiewicz jest, jako się rzekło, ostrożniejszy.
Przyznał, że nie ma wyrobionego zdania w sprawie “samizdatu”, nie rozumie, dlaczego władze sowieckie wykazały tak wielką tolerancję w stosunku do Sołżenicyna i Sacharowa, słusznie odrzuca rozpowszechnioną na Zachodzie wersję, jakoby Moskwa zachowała się właśnie tak, a nie inaczej, “w obawie przed zachodnią opinią publiczną”. Ale zaraz, potem Mackiewicz zakłada, że, być może, Barbara Szubska była najbliższa “rozwiązania zagadki”, gdy poszukała analogii między Sołżenicynem a Dostojewskim.
Cytuję: “Tak jak Dostojewski, powiedzmy – gdyby go brać z punktu analizy ” ‘polityczno-społecznej’ – w istocie w czarnych barwach przedstawiał Rosję, a mimo to on, a nie urzędowe prospekty propagandowe, przyczynił się do rozsławienia jej na świat cały! Dlaczego by takiego eksperymentu nie powtórzyć z talentem Sołżenicyna, rozsławiając w ten sposób Związek Sowiecki? Tym bardziej bez ryzyka, gdyż książki są publikowane wyłącznie zagranicą, z jednoczesnym zakazem ich w granicach bloku socjalistycznego. Teoria niepewna, ale nie niemożliwa”.
Przepraszam – nie masz zgody! Według mnie, teoria jest absolutnie niemożliwa. Dostojewski przedstawiał w czarnych larwach nie Rosję i nie carat, lecz określone środowiska, a najczarniej środowisko rewolucyjne, antycarskie, więc to nie wadziło, bo wadzić ne mogło ani Aleksandrowi III, ani Pobiedonoscewowi. Wręcz odwrotnie. Zatem analogia jest całkowicie chybiona.
Wysuwam odmienną hipotezę, najbardziej, jak sądzę. logiczną i najlepiej uzasadnioną. Przede wszystkim staram się wczuć w rozumowanie tych, co zadecydowali o banicji. Na Zachodzie wrzeszczą, że w Sowietach panuje straszliwa tyrania, no to udowodnijmy, że jest zupełnie inaczej. Sołżenicyn bruździł, zasłużył na przykładną karę, a mimo to dobrotliwy reżym sowiecki ograniczył się do usunięcia go z kraju. Tu nie chodziło o ustąpienie przed presją opinii Zachodu, lecz o rzucenie jej smakowitego ochłapa: – Patrzcie, jacy jesteśmy liberalni! Mogliśmy wsadzić Sołżenicyna do więzienia, albo do łagru, co mu się po stokroć należało, a my wysłaliśmy go za granice, pozwoliliśmy wyjechać jego żonie i dzieciom, a nawet zgodziliśmy się na wywiezienie ogromnego bagażu. Czyż to nie wystarcza?! Jeszcze jeden stopień na schodach, prowadzących do idealnej koegzystencji pokojowej.
Hałas podniesiony dokoła osoby Sołżenicyna po jakimś czasie ucichnie, on sam przestanie być atrakcją, jego nowe książki już nie uzyskają tak wielkiego rozgłosu, a ponadto żywić należy nadzieję, że Zachód szybko mu zbrzydnie, o co już postarają się różni “postępowcy” i “fellowtravellers”.
Nie upieram się przy tej hipotezie, ale uważam ją za najbardziej rozsądną ze wszystkich dotąd wysuniętych. Chodzimy cały czas po grząskim terenie domysłów i supozycji, i nie należy się spieszyć. Kto wie, czy po jakimś czasie nie dojdą nowe materiały, które pozwolą nam lepiej zorientować się w zagadnieniu. Że w tej napęczniałej sakwie ukrywa się szydło jakiegoś sekretu, wydaje się prawie pewne. Na czym on polega, dowiemy się dopiero z czasem. A na razie nie walmy kłody przez pień, bo kłodę znamy, natomiast pień jest wielką niewiadomą. Mackiewicz po raz pierwszy zachował dużą ostrożność w stawaniu hipotez. Ale go chwilami ponosiło i musiał sobie ulżyć. Ni stąd, ni zowąd źle potraktował Lidię Czukowską i nazwał ją “szczerą patriotką sowiecką”. W tych słowach odezwał się Mackiewicz pospiesznie kategoryczny, ten sam, który Annę Achmatow i Osipa Mandelsztama uznał za sztandarowych bolszewików. Aleksandra Twardowskiego nazwał twardym stalinowcem, Solżenicyna zaś posądzał o prywatne, osobiste dąsy. Mackiewicz niby inny, bo ostrożniejszy, ale ciągle ten sam.
Nie wyczerpałem polemiki, na to trzeba by kobylastego artykułu. Więc tylko jeszcze jedna dodatkowa uwaga. Szkoda, że znakomity pisarz uległ pokusie zestawienia nagonki w Sowietach przeciw Sołżenicynowi z nagonka na polskiej emigracji przeciw… Mackiewiczowi. Bo to naprawdę nie to samo. Mackiewicz jest często atakowany, nieraz bardzo ostro, ale to mu życia nie złamało, potrafi bronić się i kontratakować. Na Zachodzie cieszymy się swoboda słowa i niezadowolonym wolno występować przeciw Mackiewiczowi, a zwolennikom – za. Ataki mogą Mackiewicza boleśnie dotykać osobiście, ale to, co on pisze, także boleśnie uraża niejednego. Choćby zbyt już ryzykowne twierdzenie, że młodzi Polacy w latach 1919-20 wstępowali ochotniczo do wojska, by otoczeniu, a głównie pięknym panienkom imponować mundurem, szabelką i ostrogami (koniecznie ,,s malinowym zwonom”). No, a ta większość, co szła do szarej piechoty i świetnych wyłogów nie dostawała? Szabelki i ostróg nie było, a zamiast ułańskich butów ordynarne owijacze.
Wiec znowu objawił się Mackiewicz nieostrożny, spieszący się, zakochany w łatwych uogólnieniach, apodyktyczny i – co tu dużo gadać! – prowokujący uczucia wielu czytelników. Wołkow bojatsa, w les nie chodit’ – co bym w zastosowaniu do interesującego nas wypadku strawestował następująco: Kto do lasu chadza, niech na wilki nie narzeka!