Skip to content Skip to footer

Mackonis Rapolas – Od kawiarni do kawiarni

Tytuł: Od kawiarni do kawiarni

Autor: Mackonis Rapolas

Wydawca: “Nasz Czas”, Wilno, nr 23 (672), 17-30 listopada 2005

Rok: 2005

Opis:

Od kawiarni do kawiarni

Nie potrafię dokładnie powiedzieć, kiedy po raz pierwszy wszedłem do kawiarni i kiedy po raz ostatni wypiłem tam filiżankę czarnej kawy. Wiem tylko tyle, że do kawiarni zacząłem uczęszczać na początku 1926 roku i pożegnałem się z nią u schyłku zimy w roku 1943. […] pierwszy chrzest, jako kawiarz, otrzymałem w popularnej ówcześnie kawiarni Rudnickiego. [1]

Teraz, jak sądzę, wiecie, gdzie była kawiarnia Rudnickiego, a jeśli nie, to powiem – naprzeciwko Katedry, na parterze rogowego domu. Miejsce w samym centrum miasta, piękne, po prostu wymarzone. Zimą wejście do kawiarni było tylko od strony ulicy, latem można było wejść również przez rogowe drzwi (teraz zamurowane). Wchodząc od strony ulicy, napotykało się kontuar, za którym od rana do wieczora stał nieco otyły, nierozmowny właściciel Rudnicki. Nikt nie wyobrażał go inaczej jak ze szczypczykami w prawej dłoni. Po lewej stały talerzyki, na które na zamówienie pana Karola lub Pana Emila (kelnerzy) szczypczykami z pewnym rytuałem kładł jedno lub kilka ciastek. Rzecz charakterystyczna, że właściciel nic nie notował, nie miał kasjerki do wydawania żetonów.[…]

Po wejściu przez skromne i mocno już sfatygowane drzwi, idziemy w prawo. Stając na chwilę rozglądamy się za wolnym stolikiem lub chociażby krzesłem. Szczęście uśmiechało się nie zawsze. W sali o kształcie litery “U” szumiało niczym w ulu, a pod sufitem tyle dymu, niczym pary w rosyjskiej łaźni. Dookoła tylko słychać: “Panie Emilu, pół czarnej”, “Panie Karolu, małą czarną”. Obaj kelnerzy po prostu nurkowali między ciasno ustawionymi stolikami.

Goście wszystko otrzymują w czas. Nie trzeba czekać i denerwować się. Nie wiedzieliśmy nawet, co oznacza nowy nurt literacki “Księga zażaleń”. Paruje gorąca pachnąca kawa, prawie nad wszystkimi stolikami kłębi się dym papierosowy, szeleszczą gazety i czasopisma, wszystko zagłusza zlewający się w jedno gwar. Niczym z rogu obfitości sypią się anegdoty, dowcipy, toczą się gorące dyskusje o tym lub innym opublikowanym w tym dniu ciekawszym artykule, o nowej premierze, o nowej, z rzadka pojawiającej się książce. […]

W polskiej terminologii od dawna jest pojęcie “polityk kawiarniany”. Tak określano stałych bywalców kawiarń, którzy przy filiżance kawy “rozstrzygali” najbardziej zagmatwane kwestie polityczne. Gdy słucha się takich komentarzy, można odnieść wrażenie, że autentyczni dyplomaci – politycy w porównaniu z kawiarnianymi “mędrcami” są największymi ignorantami. […]

Przez długie lata na olimpie prasowym Wilna występowali dwaj Mackiewiczowie: redaktor naczelny dziennika “Słowo” Stanisław Mackiewicz i jego brat Józef, współpracownik tejże gazety. Pierwszy pisywał tylko artykuły wstępne na tematy polityczne, drugi natomiast zdobywał już rozgłos jako reportażysta. Dwaj rodzeni bracia, jak trzeba sądzić, dzieci tej samej matki i tego samego ojca, ale różnili się od siebie jak niebo i ziemia. Stanisław gruby niczym beczka, kroczył dumnie, ustawiając brzuch i z zadartą głową. Wydawało się, że na ulicy nikogo nie dostrzega (ile razy spotykam Venclovę, przypominam Cata, niedostępnego szaremu człowiekowi).

Mając zawsze zawieszony na brzuchu aparat fotograficzny, chociaż nigdy nikogo nie fotografował, z rzadka zaglądał do kawiarni Rudnickiego. Jeśli znajdował pod oknem wolny stolik, siadał na krótko, zawsze sam. Gdy zaś nie znajdował wolnego miejsca, obrzucał salę złym spojrzeniem i kiwając się wysuwał się na ulicę. Nie miałem okazji poznania tej osoby.

Zupełnie inny był Józef. Wysoki, szczupły, z uśmiechem na twarzy, otwarty dla każdego, dostępny i bezpośredni. Stanisław był wojującym monarchistą, ubolewał, że po krwawym przewrocie majowym 1926 roku Piłsudski nie założył sobie … królewskiej korony, natomiast Józef, zbliżony do nazywanej przez Ludwika Abramowicza grupy “krajowców”, zajmował się sprawami wszystkich mieszkańców Ziemi Wileńskiej i w swych reportażach wielokrotnie bronił ich interesów bez względu na narodowość.

Z Józefem Mackiewiczem (zwanym panem Józiem) zapoznałem się właśnie w kawiarni Rudnickiego, gdzie był częstym gościem. Przedstawił nas, zdaje się, Sakowicz.
– Cóż, ongiś Litwa miała trzech Budrysów. Teraz natomiast posiada trzech Mackiewiczów, przy tym ludzi żywych, a nie z legendy, szkoda, że nie jesteśmy braćmi – powiedział Józef na wstępie.
– Za to jesteśmy autentycznymi Wilnianami – dodałem.
– Święta prawda, panie kolego. Zgadzam się i podpisuję, zatem z okazji znajomości, panie Karolu, proszę o trzy mocne i gorące małe kawy.

Józef Mackiewicz bardziej lubił mocniejsze napoje, więc częściej można było go spotkać w którejś z licznych knajp wileńskich niż w kawiarni. Nie mając skłonności do alkoholu, nie mogłem dotrzymywać mu towarzystwa, z powodu czego Mackiewicz bardzo ubolewał. Poprzestałem na sporadycznych spotkaniach w kawiarni Rudnickiego i za każdym razem poruszałem to, co nam było trudne i bolesne. Józef trzeźwo patrzył na sytuację, ale jednocześnie twierdził, że bogowie wiedzą, czego nie może uczynić, jest bowiem tylko współpracownikiem “Słowa” i w tej kwestii nie znajduje wspólnego języka ze swym upartym bratem.

Później, po zapoznaniu się z Ludwikiem Abramowiczem, gdy poruszyłem tę kwestię, redaktor “Przeglądu Wileńskiego” powiedział:
– Józio nie kłamie. Jego pozycja w cytadeli wileńskich monarchistów nie jest mocna. Kierunek dziennika ustalił maniak Stanisław i postępuje niczym dyktator. A kim jest dla pana, wie pan sam. Gdyby Litwa była monarchią, może respektowałby w pewnym stopniu, ale republikę, jeszcze rządzoną przez chłopów? To nie. Nie może tego strawić.

Obaj Mackiewiczowie byli bliskimi krewnymi Stasysa Lozoraitisa.
– Jesteśmy kuzynami – opowiadał Józef. – Dziećmi sióstr. Jak się stało, że dzieci jednej siostry uważają się za Litwinów, drugiej natomiast – za Polaków, tego nie potrafiłby wyjaśnić nawet mądry Salomon. Jeden Stasys jest Litwinem, drugi zaś Polakiem. Prawdziwa mieszanka litewsko-polska. […]

W końcu czerwca 1940 roku w kawiarni Rudnickiego siedzieliśmy trzej eksredaktorzy: Józef Mackiewicz, jego współpracowniczka Barbara Toporska i ja. W tym dniu nie dyskutowaliśmy i nie spieraliśmy się . Nie było o co. Żyliśmy jeszcze ciepłymi wspomnieniami: jak było niedawno… [2]
Józio mówił:
– Szkoda, że tak prędko zakończył się turniej. Miło było z panem kolegą krzyżować pióra. Wydaje się mi, że nie złamaliśmy zasad honoru. Postępowaliśmy jak prawdziwi rycerze.
– A jak pani sądzi? – zapytałem Toporską.
– Tak samo, jak Józef. Naprawdę miło było skrzyżować z panem pióra. Przeżyliśmy interesujący okres.
– Istotny – uzupełniłem – decydujący.
– Tak pan myśli? – zapytał Józio.
– Tak nie myślę. Tak jest rzeczywiście – odpowiedziałem.
– Więc jesteśmy na lodzie – westchnął Józio.
– My, panie kolego, może też jesteśmy na lodzie. Ale korygując błędy przeszłości proces historyczny nie zwraca na nas uwagi, nie interesuje się losami poszczególnych ludzi. Uświadamiając to sobie, pocieszam się tym, że jesteśmy chociażby na lodzie.
– A gdzie jeszcze możemy być? – zainteresowała się Toporska.
– Gdzie? Pod lodem – odrzekłem bez wahania.
– Jezus, Maria! – zawołała Toporska. – Co pan kolega mówi? Przecież to okropne!
– Nie pamiętam, – próbowałem pocieszać – który filozof powiedział: “Korzystajmy z okazji, po trzech tygodniach bowiem może nastąpić koniec świata”. Nie czekajmy na koniec świata, ale korzystajmy z okazji.
– Z jakiej okazji? – zainteresował się Józio.
– Panie Emilu – zwróciłem się do kelnera. – Poproszę o trzy małe czarne á la Valaitis.
– Może niezły pomysł – zgodził się Józio.
– Wolne żarty, panowie – denerwowała się Toporska.
Zapaliwszy “zefiry”, w milczeniu czekaliśmy na kawę…

 

Przypisy majstra

[1] O autorze tych wspomnień możemy przeczytać u Mackiewicza: “W Wilnie, przed wojną, utrzymywałem […] możliwie serdeczne stosunki z Litwinami, którzy przeze mnie mieli możność przemycania swych bolączek i postulatów w tak wpływowym organie, jakim było Słowo, w opinii ogółu. W ten sposób na prośbę działacza litewskiego Rafała Mackonisa puściłem skrót memoriału litewskiego do prezydenta Polski, z okresu rządów wojewody Bociańskiego. Tenże Mackonis namówił mnie do podróży do Lidy na proces litewski. Przebiegiem procesu byłem oburzony, uważałem go za niesprawiedliwy i napisałe reportaż, który częściowo został skonfiskowany przez władze polskie, a odbił się głośnym echem w Kownie” (Prawda w oczy nie kole, Kontra, Londyn 2002, (Dzieła, t. 17), s. 19).

Córka Rapolasa Mackonisa (Mackieviciusa), Birute Mackonyte – znana powieściopisarka, zwana litewską Agatą Christie, tak pisze o ojcu: “Urodził się w rejonie orańskim późną jesienią 1900 r. I przeżył ponad 80 lat. Jego rodzice, chociaż byli biednymi rolnikami, jednak, jak wielu mieszkańców wsi litewskiej w pierwszej połowie wieku, starali się dać swym dzieciom wykształcenie. Wyrosło z nich pokolenie inteligentów, którzy budowali niepodległą Litwę, wnosząc z wiejską mentalnością opór wobec wszystkiego, co było miejskie, pańskie i … polskie.
Nie kończąc studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego, R. Mackonis został wolnym, a jednocześnie zaangażowanym patriotycznie dziennikarzem. Pokochał Wilno i nie wyjechał z niego, jak wielu jego kolegów ze studiów, do Kowna, aby robić karierę. Ponieważ szczególnie aktywnie uczestniczył w walce o prawa obywatelskie i narodowe Litwinów Wileńszczyzny, był więziony przez władze polskie. Dalsza historia Litwy w sposób synchroniczny wpływała na jego życie. W pierwszych latach okupacji niemieckiej (marzec 1941-1943 r.) pracował w dzienniku “Naujoji Lietuva”. Za sprzeciwianie się tworzeniu na Litwie jednostek SS, razem z grupą zakładników był więziony w obozie zagłady Stutthof. Następnie, gdy mieszkał na polskim Pomorzu i nie zgodził się zostać agentem sowieckim, wiosną 1952 roku polska bezpieka przekazała go wileńskiemu trybunałowi wojennemu, który skazał go na podstawie sławetnego artykułu 58 (za zdradę ojczyzny) na 25 lat lagrów w Syberii. W 1956 roku został amnestiowany, ostatnie ćwierć wieku mieszkał w Wilnie. Pozostawił wiele cennych wspomnień o Wilnie międzywojennym” (Cyt. za “Nasz Czas”, 2005, nr 23 (672)).

[2] Ta rozmowa odbyła się się więc już po tym, jak Związek Sowiecki doprowadził do utworzenia 15 czerwca 1940 roku na Litwie tzw. rządu ludowego Justasa Paleckisa, komunisty i też dziennikarza. A dwa miesiące później Litwa, “na własną prośbę”, weszła w skład Związku Sowieckiego i troje rozmówców znalazło się jednak “pod lodem”.

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net