Tytuł: Moje credo pisarskie? … Prawda. Rozmowa z Józefem Mackiewiczem
Autor: Mamoń Bronisław
Wydawca: “Libertas. Kwartalnik społeczno-polityczny”, nr 2-3, 1985, Paryż, s. 17-22
Rok: 1985
Opis:
Moje credo pisarskie? … Prawda. Rozmowa z Józefem Mackiewiczem
BRONISŁAW MAMOŃ.: Dlaczego Pan pisze? Dla siebie, dla żony, przyjaciół czy dla jakiegoś szerszego kręgu czytelników? Czy Pan zna swego czytelnika? Jaki on jest? Nawiązuje Pan z nim osobisty kontakt poza literaturą?
JÓZEF MACKIEWICZ: Nie, nie piszę dla siebie, bo bym w takim wypadku nie wydawał książek. Nie piszę też dla żony. Moja żona, która jest znaną pisarką — występując pod panieńskim nazwiskiem: Barbara Toporska — jest pierwszą lektorką moich książek. Udziela mi czasem cennych wskazówek, poprawek, w niektórych wypadkach nawet sama mi dopisuje ustępy. Czasami wymyśla tytuły. Nie piszę też sensu stricto dla „czytelnika”, którego przecie nie znam. Moje książki wyszły w 8-miu językach świata. Skąd mogę tych czytelników znać? Na różnych kontynentach. Prawda? Ludzie pisali od tysięcy lat. Tu trzeba zadać pytanie co było (i jest) prapobudką, impulsem każdego pisania? — Ostatnia książka wydana przez moją żonę ma tytuł: „Spójrz wstecz Ajonie”. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym słówku: „spójrz”. Otóż wydaje mi się, że to „spójrz” jest właśnie prapodnietą każdego pisarstwa. Człowiek widzi cudowny zachód słońca i nie może się powstrzymać, aby nie zwrócić uwagi bliźniemu: „Spójrz, co za widok!” Słowem chce pokazać innym, co go do głębi wzrusza, czy porusza. Może to być rzecz piękna, brzydka, zła lub dobra.
B.M.: Pańskie credo pisarskie. Co je wyznacza? Jakie ideały i cnoty? Jakie obszary i dążenia? Jakie miejsce w nim zajmują religia, wiara?
J.M.: Credo przewodnie, Pan pyta? Prawda. Czy coś z niej, ale zawsze prawda. Fikcja sama mnie nudzi. Tzw. „fikcja” osób, czy sytuacji służy do uzupełniania prawdy, jaką autor widzi. Całą prawdę zna tylko Bóg, ale autor odpowiedzialny jest w opisie nie tylko za to co widzi, ale i za to co widząc świadomie przemilczy. Tym bardziej jeżeli czyni to na rozkaz, czy pod innym naciskiem z góry. Niezależnie od władz, czy nastroju społeczeństwa. Krajobraz, ludzie w nim, wszystko powinno być prawdziwe. Mnie szczególnie interesuje człowiek na tle dokumentów historycznych.
B.M.: Napisał Pan dwie książki o Kościele katolickim: „W cieniu krzyża” — o Janie XXIII i „Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy” — o Pawle VI. Pierwsza wydana dziesięć lat temu, druga — sześć. Nie byty to książki miłe dla tej czcigodnej instytucji. Czy dziś z perspektywy pontyfikatu Jana Pawła II, wizja Kościoła rzymskokatolickiego, jego posłannictwa w świecie, zmieniła się w jakimś stopniu u Pana czy też nie. Gdyby Pan pisał dziś te książki napisałby je Pan tak samo?
J.M.: Nie były to książki o „posłannictwie” Kościoła, a raczej o tym co nazywamy potocznie polityką Watykanu. Osobiście uważam, że polityka papieża Jana Pawła II raczej pogłębiła politykę dwóch poprzednich pontyfikatów. Co między innymi dostrzegam w znacznym wysunięciu osoby kardynała Casaroli, spiritus movens „polityki wschodniej” Watykanu z okresu poprzedniego.
B.M.: Znam zaledwie drobny ułamek Pańskiej twórczości. Gdzieś około roku 1960 wpadła mi w ręce powieść „Kontra”, a w kilka lat później „Lewa wolna”. Gdyby mnie Pan spróbował teraz przeegzaminować z tych lektur, pewnie bym Panu niewiele o nich powiedział, bo już nie pamiętam dobrze wątków fabularnych, imion bohaterów, ale do dziś pozostał we mnie żywy krajobraz zewnętrzny i wewnętrzny tych postaci, a przede wszystkim pamięć o niezwykłym w dzisiejszym pisarstwie stosunku narratora do tych postaci — stosunku pełnym litości, współczucia i współodczuwania, a także niecierpliwości, gniewu wobec zła, ciemnych sił historii. Ta pamięć ośmiela mnie do sformułowania tezy, że wartościowanie etyczne znajduje się w centrum Pańskiego światopoglądu pisarskiego. Czy zgadza się Pan ze mną?
J.M.: Raczej nie zgodziłbym się z Panem, że „wartościowanie etyczne znajduje się w centrum mego światopoglądu pisarskiego”. W każdym razie nie to leżało w moich zamiarach, lecz próba oddania pewnej prawdy życiowej. W tym także politycznej. Jestem z wykształcenia przyrodnikiem, jeszcze uczniem zoologa prof. Konstantego Janickiego, z Warszawy. Mogę powiedzieć o sobie, że wiem, iż podobnie jak nie ma „złych” czy „dobrych” gatunków zwierząt, tak nie ma i nie może być „złych” czy „dobrych” narodów. Mogą nimi być tylko pojedynczy ludzie. Dlatego rozpowszechnione w naszej literaturze robienie wszystkich Niemców lub Rosjan a priori „złymi” i przypisywanie im cech ujemnych dlatego, że napadli na Polskę, jest obiektywną nieprawdą. W ciągu swego życia poznałem ludzi rozmaitych narodowości, z których bardzo wielu było bardziej wartościowymi etycznie niż moi rodacy lub, oczywiście, na odwrót. Nawet gestapowiec, czy enkawudzista, czy funkcjonariusz analogicznych formacji policyjnych wśród innych narodowości, nie musiał być koniecznie gorszy „etycznie” od pełniących analogiczne funkcje na przykład: Polaków, itd.
Czym innym jest mój stosunek do idei i systemów polityczno-ustrojowych. Tak np. do komunizmu, a po trochu do nacjonalizmu. Komunizm uważam za „zły” absolutnie, nie dlatego, że jest „nieetyczny” lub bezbożny (Lenin w liście do Gorkiego napisał: „Bóg jest śmierdzącą padliną, która smrodem swego rozkładu zatruwa powietrze świata”. Nigdy tych słów nie wycofał, a obowiązuje w dzisiejszej Polsce jako „geniusz ludzkości”). Komunizm jest zły tym, że gdziekolwiek zapanuje od 60 lat, stanowi największe w dziejach skrępowanie wolności ludzkiej, wytwarza nudę (o której pisałem wielokrotnie) — nie wartą życia. Jest więc złem obiektywnym.
B.M.: Jak z okna monachijskiego widzi Pan bieżącą polską produkcję literacką? Śledzi ją Pan? Czego w niej Pan poszukuje? Czy mówi ona Panu coś istotnego o życiu w Polsce, o jego codzienności, jego klimatach duchowych?
J.M.: Z mego monachijskiego okna, że mieszkam na parterze, widzę przede wszystkim drzewa w barwach najpiękniejszej jesieni. I to mnie cieszy. Natomiast jeżeli chodzi o polską produkcję literacką w PRL, to mnie smuci. Dostaję ciągle stamtąd książki. Ale nie wiem co jest gorsze, czy cenzura przymusowa z urzędu, czy autocenzura piszących, którzy chcą dostać się na półki księgarskie. Wydaje mi się, że ta ostatnia. Jak czytam Putramenta, to wiem, że pisze on zgodnie ze swoimi przekonaniami, bo go znałem jeszcze przed wojną jako komunistę. Jak czytam wielu innych pisarzy tzw. „opozycjonistów”, którzy wiedzą, że to „nie przejdzie”, więc piszą tak, aby „przeszło”, to znajduję luki powstałe z ich własnej woli. Gdy się stałem obywatelem Sowieckiej Litwy, po zajęciu jej przez bolszewików w roku 1940, zostałem furmanem konnego wozu ciężarowego, aby nie musieć tego robić. Czego można oczekiwać po kulturze w państwie komunistycznym? „Drogi donikąd”, którą opisałem w jednej z moich książek.
B.M.: Jerzy Stempowski, eseista, którego ogromnie cenię za mądre i piękne pisarstwo, w listach do p. Krystyny Marek — wydanych po śmierci ich autora w książce „Listy z ziemi berneńskiej” | zauważył, że istnieje coś takiego jak kondycja emigracyjna — kondycja nie do pozazdroszczenia. Co to pojęcie znaczy dla Pana? Inaczej formułując pytanie: czy czuje się Pan pisarzem u siebie czy też pisarzem wygnanym — wygnanym z pejzażu dzieciństwa, młodości, z udziału we współtworzeniu kultury narodowej, ze świadomości czytelniczej szerokich kręgów, na które chciałby Pan wpłynąć, apelować do nich, poruszać ich sumienia.
J.M.: I ja też ceniłem Jerzego Stempowskiego, z którym razem dostaliśmy jedną z najwyższych nagród literackich na emigracji. Ale nie zgadzam i się z nim w poglądzie na „kondycję emigranta”. Czesław Miłosz, w recenzji jednej z moich książek w „Kulturze” paryskiej, napisał: ,,W porównaniu z Józefem Mackiewiczem, w Związku Literatów w Warszawie nie ma ani jednego realisty. To oni są wykorzenieni a nie on”. Może przesadnie pochlebne słowa, ale do ostatniego zdania przyznaję się. Czuję się tu, przede wszystkim wolny w dostępie do własnej prawdy. Trochę ostatnio skrępowany, to prawda, odkąd emigracja przejęła się autocenzurą narzucaną jej przez „opozycję” w kraju. Ja wierzę, że znaczna część tej „opozycji” wierzy uczciwie w słuszność wytkniętej przez nią linii postępowania. Ale podzielać tej słuszności nie mogę. Nie wierzę ani w tzw. „komunizm z ludzką twarzą”, ani w możliwość poprawienia komunizmu. Ja jestem za obaleniem komunizmu, oni — tak się wydaje — za jego poprawieniem. Trafnie powiedział kiedyś Stefan Kisielewski, że nie można jednocześnie czegoś obalać i poprawiać. Tu pozwolę sobie na dygresję: komunizm nie ma nic wspólnego z żadną „Rosją”, żadnym imperializmem „rosyjskim”. Największa ilość autentycznych antykomunistów na świecie, to Rosjanie. To są nasi pierwsi sojusznicy, a nie wrogowie. Komunizm to jest zaraza psychiczna, międzynarodowa, dążąca do opanowania kuli ziemskiej. Może być zwalczona tylko międzynarodowymi siłami, a nigdy narodowym, nacjonalistycznym patriotyzmem. Przeciwnie, właśnie komunizm gra, gdzie mu potrzeba, ze względów taktycznych na różnorakich nacjonalizmach i „patriotyzmach”. Czyniąc z niego „Rosję” dezinformujemy świat zachodni, świat wolny jeszcze.
Mówi się dużo o zbrodniach Hitlera i wszyscy o nich wiedzą. Nie mówi się wcale o jego bezdennej głupocie, w której przypisywał komunizm to Żydom, to Rosjanom, to Słowianom w ogóle, słowem „rasie” i narodowościom. Czasem się zdaje, że idziemy śladami Hitlera łącząc „antyradzieckość” z carską Rosją. To są rzeczy nie tylko różne, ale odwrotne.
B.M.: Nad czym Pan obecnie pracuje? Jaka będzie najbliższa Pana książka?
J.M.: — Nie wiem, czy jeszcze coś napiszę. Może … jeżeli Bóg pozwoli.
Monachium, w październiku 1981 r.