Tytuł: My, wilnianie (Mes Vilniukai)
Autor: Józef Mackiewicz
Wydawca: „Lietuvos Žinios”, Kowno, z 14.10.1939; cyt. za tekstem opublikowanym przez Cezarego Chlebowskiego w „Tygodniku Powszechnym” nr 41 z 8.10.1989 i przedrukowanym w: Jerzy Malewski, Wyrok na Józefa Mackiewicza, Puls, Londyn 1991, s. 31-33
Rok: 1939
Opis:
My, wilnianie
[Redakcja „Lietuvos Žinios” artykuł poprzedziła wstępem:]
Wśród społeczności Litwy panują różne zdania na temat Polaków i ich niedoli. Te zdania są dosyć różne. Sami Polacy, jak się słyszy, swój i swego Państwa los, rozpatrują w różnoraki sposób i różnie oceniają te warunki i te przyczyny, które Polskę doprowadziły do katastrofy. Niżej przedstawiony artykuł, niejasny i nie przedstawiający jeszcze jakiegoś wyraźniejszego wytłumaczenia, napisany przez dziennikarza z Wilna, pisarza i redaktora, Juoazasa Mackieviciusa, rzuca smugę światła na ogół tych zadań. Artykuł ten, jak myślimy, posłuży do wyjaśnienia również i naszych stosunków z Wilnem. Dla lepszego zrozumienia jego intencji warto zauważyć, że artykuł, jak wypływa z jego tonu, napisany jest naprawdę krwią płynącą z serca, które przeżyło wielką tragedię.
Czasy romantyzmu w stosunkach politycznych należą do przeszłości, nawet pośród tych zwolenników, którzy szukali jego śladów na drogach Polski i Litwy. Bądźmy otwarci i powiedzmy sobie, że Wilno nie stanowi tego ideału miasta, którego obraz pragnęlibyśmy nosić w swoim sercu, my wszyscy, którzy je kochamy. W roku 1915, będąc małym dzieckiem, widziałem wchodzące do Wilna obce wojsko niemieckie. Już wtedy dziwiłem się, że mimo woli tych z tyłu znaleźli się i tacy, którzy to wojsko witali owacyjnie. Wówczas byli to, co prawda, Żydzi, z natury wychodzący na ulice, by schlebiać zwycięzcom. W tym czasie w Wilnie mieszkają jednakże Polacy, Litwini, Żydzi, Rosjanie i Białorusini, nic mówiąc już o Tatarach i Karaimach. Od jesieni 1915 r. wchodzili do Wilna na zmianę bolszewicy, Polacy, znów bolszewicy, Litwini, znów Polacy… I zawsze było tak, że ktoś wychodził na ulicę i rzucał kwiaty pod końskie kopyta.
Zawsze ktoś z mieszkających tu narodowości. Można doprawdy, krzywdząc Wilno, zrobić mu zarzut, że nie potrafi zachować własnej twarzy wobec roli, jaką wyznacza mu historia. Ale nie ono jest temu winne…
Warunki ułożyły się tak nieoczekiwanie, że jak się wydaje, w historii Wilna nastąpił moment niebywałej wagi, jakiego dotychczas nie było. Moment wart podkreślenia jako owoc historycznego losu. Moment na tyle charakterystyczny, że szkoda by go było przemilczeć uznawszy za przejaw politycznej banalności. Bo tu nie chodzi o manifestację, patriotyczną wypowiedź, nie o fanfaronadę, a o fakt: tak radośnie i jednolicie przez wszystkich mieszkańców, niezależnie od tego, czy byliby to Polacy czy Litwini — nie było witane żadne inne wojsko, jak dzisiaj… będzie witane w Wilnie wojsko Litwy.
Nie sądzę, by te słowa były zbyt mocne, są one tylko obiektywne. Być może, że w tym właśnie jest ich siła? Gdy padają one z ust Polaków z Wilna, jak w tym wypadku, logicznie rzecz biorąc, można by się było w nich domyślać kolejnego „postrzeleńca”. I taki domysł nie musiałby być daleki od prawdy, gdyby nie koło historii, znaczone takimi datami, jak 17 i 18 września 1939 r. Ten, kto widział, co się w tym czasie działo się w Wilnie, ten wie, jeśli nawet otwarcie nie zechciałby się do tego przyznać, że mam podstawy, by tak sądzić. W obliczu koniunkturalnych pogłosek, każdy trzymał się tych, które uważał za najkorzystniejsze dla siebie. Otóż pogłoską powszechną najpopularniejszą była ta, która głosiła: „przychodzą Litwini!”
Wierzono w to, ponieważ chciano w to wierzyć, nie zaś w zaprzeczenia, które aż do znudzenia powtarzali ci najwięksi patrioci i najbardziej „zatwardziali” Polacy, nie chcący rozstać się z oczekiwaniem, rozproszonym wraz z poranną mgłą 19-go września wzdłuż granic Litwy. Nie sądzę, abyśmy my, Polacy z Wilna, tego oczekiwania musieli się wstydzić. Mówię „wstydzić”, chociaż to się wydarzyło 11 października w Kownie, gdy wśród powiewających sztandarów zimne słońce jesieni spotykało radosne twarze Polaków z Wilna. I też dlatego, że z niektórych uśmiechniętych ust padały takie słowa: „ ależ my się cieszymy, być może najbardziej! Lecz… może nie wypada tego okazywać?” Ta myśl ze znakiem zapytania, te słowa: „nie wypada”, wydają mi się, jak gdyby echem tej wewnętrznej i zagranicznej polityki, która za podstawę przyjęła nie realną, a fikcyjną drogę, która Rzeczpospolitą Polską doprowadziła do zguby. Tylko realne wartości mają znaczenie. Taką realną wartością jest dla nas przejście Wilna z ZSRR w ręce republiki Litwy.
Dyplomacja polska trzyma się innych ustaw. Ustaw, w moim mniemaniu, całkiem zrozumiałych. Obecnie Polska ze swoją władzą jest państwem bez terytorium. Utrzymanie granic — jeżeli nie realnych, to formalnych — w ustalonych przez państwo ramach jest koniecznością.
Nie sposób ich rozewrzeć, nie można ich uelastycznić w jednym miejscu, nie obawiając się wywołania precedensu, szczególnie wówczas, gdy tych granic nie ma. Lecz, o ile się nie mylę w ocenie tych wiadomości, które docierają z decydujących źródeł polskich, to opór ten jest tylko formalny, w przyszłości, w ewentualnych przyszłościowych stosunkach polsko-litewskiego sąsiedztwa, nie będzie on utrzymywany. Te stosunki muszą rozwinąć się na zupełnie innej płaszczyźnie.
W każdym bądź razie nie może powtórzyć się fatalny błąd marszałka Piłsudskiego tworzenia fikcyjnego wielkiego państwa (mocarstwowość), gdzie geopolityczne warunki nawołują do realnej państwowości.
Gdy dzisiaj myślę, że naturalny wewnętrzny sojusznik Polski w jej państwowych aspiracjach na wschodzie — Ukraińcy, burżuazyjno-nacjonalistyczny grecko-katolicki naród był najbardziej antykomunistyczny z racji swojej struktury socjalnej, bardziej niż prawdziwi Polacy w samym sercu Polski, i że ten antykomunistyczny element zamiast pomóc Polsce, sam strzelał do polskich żołnierzy… zastanawiające jest, że władza Polski mogła popełnić tak ogromne błędy. Aż do krwi chciało się gryźć palce, do krwi, w której zanurzona jest dzisiaj cała Polska.
Trzeba ogryzać palce do krwi również z powodu tzw. politycznego paradoksu rządzenia ziemiami wschodu. Prowadząc tam państwowa politykę, przeciwstawna ZSRR, nie budowano, lecz setkami palono prawosławne kościoły. Robiono wszystko, by naród Białorusinów nastawić przeciwko Polsce. A co można by powiedzieć o polityce wobec Wilna i Litwy w ogóle…
Wiem, wiem, Litwini nie lubią wszystkiego, co pachnie „unią”! Nie mówmy o tym. Opowiedzmy się lepiej o „wspólnocie interesów”, ponieważ moim zdaniem, ta wspólnota interesów wypływa i będzie wiecznie wypływać z geopolitycznych warunków potężnych bloków wschodu i zachodu. Miast tego, by tę wspólnotę uzupełnić i podnieść do poziomu siły, która występowała w czasach Witolda i mogła stawić czoła wrogowi, użyto przeciw niej panów Bociańskich i Berezy panów Kosków [winno być „Kostków” — przyp. C.Ch.] „mocarstwowość”. [w zakończeniu tego zdania czegoś brak — przyp. J.M.]. Gdyby ktoś mi teraz powiedział, że piszę paszkwil przeciw Polsce, odpowiedziałbym mu, że piszę nie tylko skrwawionym sercem, lecz i w głębokim przekonaniu. Obowiązkiem polskiego dziennikarza, głęboko przekonanego dzisiaj, jest wskazanie palcem tych metod, które doprowadziły do niesłychanego w historii upadku. A to dlatego, żeby napiętnowanie za ten upadek nie zostało skierowane przeciw całej narodowości polskiej, a tylko przeciw tym, którzy go przygotowali.