Tytuł: O Witoldzie Gombrowiczu
Autor: Józef Mackiewicz
Wydawca: Wiadomości, R. 24 nr 40 (1227), 1969
Rok: 1969
Opis:
O Witoldzie Gombrowiczu
Który utwór i jaką cechę sztuki Gombrowicza uważa Pan/i za jego największe osiągnięcie?
„Ferdydurke”.
Gdyby Pan/i pisał/a historię literatury polskiej (od jej początków po dzień dzisiejszy) takich rozmiarów, że jednemu pisarzowi można by poświęcić najwyżej 20 stron – na ilu stronach omówił/a/by Pan/i twórczość Gombrowicza?
Na pół stronicy.
Czy Gombrowicz był pisarzem niedocenionym przez swych rodaków? Jeśli tak – dlaczego?
Pytanie trzecie postawione jest w sposób jawnie tendencyjny. W obiektywnym ujęciu powinno by brzmieć: „… czy był niedocenionym? … czy był przecenionym…?” – Stanowczo był przecenionym. Źródłem tej przeceny stała się duża reklama, jaką Gombrowicz potrafił sobie wyrobić w międzynarodowych sferach literackiego establishment, czyli kumoterstwa popieranej przez pewne koła amerykańskie, tzw. awangardy. Zbliżonej, lub czasem identycznej z pojęciem „Lewicy Intelektualnej”, która w dzisiejszej Demokracji w odniesieniu do spraw intelektualno-artystycznych spełnia, mniej więcej tę funkcję jaką za czasów carskich spełniała Prokuratora św. Synodu w odniesieniu do spraw Cerkwi prawosławnej. Czyli miarodajną funkcję. Nasi ojcowie tego rodzaju manipulacje w dziedzinie ducha nazywali z przekąsem: „kazionszczizna”; w tamtych, dawnych czasach, gdy awangardy nie bywały jeszcze subsydiowane przez kancelarie państwowe. Rozgłos i powodzenie, jakie udało się Gombrowiczowi osiągnąć w tych rządzących dziś Duchem Czasu, literaturą i sztuką, najbardziej miarodajnych sferach, zaimponowało rodakom.
Tymczasem tajemnica powodzenia Gombrowicza jest, moim zdaniem, dosyć prosta. Gombrowicz nie umiał pisać i nie miał nic do napisania. Zastosował więc chwyt, jakiego używają malarze, którzy nie umieją malować i nie mają nic do namalowania: ukrycie treści, a raczej jej braku, pod niezrozumiałą dla otoczenia formą. Czym mniej treści, tym bardziej niezrozumiała forma. Trzeba się tylko nie obawiać absurdu. Czym większa rozpiętość pomiędzy rozumieniem i utworem, tym większym durniem okazuje się czytelnik, tym większym geniuszem autor utworu. Bo „łatwiznę” potrafi zrozumieć każdy. „Rzeczy trudne” natomiast – wyłącznie elita umysłowa. Jest to formuła prosta i tym razem zrozumiała. A któż chce być durniem!
Rzecz oczywista że nie każdemu taki trik się udaje, lub udać może. Pomijając zakulisowe okoliczności, o których tu mówić nie będę, wymaga swoistego talentu. I talent w tym kierunku należy Gombrowiczowi niewątpliwie przyznać. Byłoby też grubą przesadą twierdzić, że powodzenia i sukcesy uzyskują tylko rzeczy bez treści, że lansowane są wyłącznie bezwartościowe itd. Karierę robią też utwory znakomite. Z drugiej strony jesteśmy świadkami jak międzynarodowe i narodowe jury największych państw i najludniejszych miast dopuszczają do wystaw i nagradzają – a więc w rezultacie za pieniądze podatkowe – takie dzieła „sztuki” jakie opisał w swym doskonałym eseju w „Kulturze” paryskiej Paweł Hostowiec („Kłopoty awangardy”, październik 1968). Sam oglądałem na pewnej wystawie, subsydiowanej przez miasto o wielkiej tradycji malarskiej, gumowe talerze przyklejone do krzesła z podpisem: „Proszę na nie usiąść, aby uzyskać lepszy kontakt ze sztuką”: stare pończochy damskie przybite gwoździami do ściany; kawałek znalezionej na ulicy deski, z pietyzmem ułożony na cokole. Wszystko nieoprotestowane przez podatników, którzy boją się przyznać do własnej ignorancji w dziedzinie sztuki współczesnej. Jest to jedna z wielkich, choć najmniej szkodliwych, afer masowej sugestii wieku totalizmu.
Gombrowicz otrzymał wysokie nagrody międzynarodowe, a omal nie dostał nagrody Nobla. Jego sztuki musiały być wzięte pod uwagę przez najpoważniejsze teatry europejskie. Niektóre powstrzymały się od wystawienia, tłumacząc iż rzecz okazałaby się za trudna dla widzów. W rzeczywistości, ani dyrektor teatru, ani reżyser takoż nie rozumieli ani słowa. Otrzymałem ciekawy opis przedstawienia teatralnego w Rzymie. Po sztuce Gombrowicza zainaugurowano na widowni dyskusję. Każdy mówił co innego, bo każdy zrozumiał inaczej, albo wręcz odwrotnie niż przedmówca. W sumie nie zrozumiał nikt. Nikt się do tego nie przyznał. Poszli do domu z przekonaniem że tak właśnie powinno być.
Rodacy cieszą się, naturalnie, z międzynarodowej sławy uzyskanej przez rodaka. Jest to poniekąd obowiązkiem patriotycznym, zgodnym w tym wypadku z wrodzonym snobizmem. Stąd wielu pisarzy na emigracji wysilało się aby „odgadnąć” Gombrowicza i odpowiednio go zinterpretować. Przeważnie udało się im to znakomicie, gdyż interpretacja nie istniejącej pod zewnętrzną formą treści daje najszersze pole do rozwinięcia dowolnej, własnej inwencji i własnego talentu pisarskiego. Sądzę że te liczne pochlebne recenzje o Gombrowiczu to najcenniejsza po nim spuścizna.
Czy ma Pan/i zasługujące na utrwalenie wspomnienia osobistych lub korespondencyjnych kontaktów z Gombrowiczem?
Żadnych.