Skip to content Skip to footer

Odojewski Włodzimierz – Pisarz z listy bezdomnych

Tytuł: Pisarz z listy bezdomnych

Autor: Odojewski Włodzimierz

Wydawca: “Rzeczpospolita” – “Plus Minus” nr 87, 12-13.04.2003

Rok: 2003

Opis:

Pisarz z listy bezdomnych

Józef Mackiewicz w Radiu Wolna Europa

Poranne kolegium przeciągnęło się, kawa potem w kantynie przy stoliku, gdzie się chwilowo zadomowiłem, mijała na którymś z kolei roztrząsaniu coraz liczniej napływających wtedy do nas, w połowie lat siedemdziesiątych, wiadomości o wynurzających się z podziemi na powierzchnię objawach rodzenia się ruchu opozycyjnego w kraju, co pasjonowało tak bardzo wielu kolegów z zespołu, mnie tego właśnie dnia minimalnie.

Tego dnia był zenit fenu, niebo nad miastem wydawało się niedosiężne, bladoniebieskie, światło słoneczne przeraźliwie ostre, góry na szczytach wyśnieżone podchodziły niemalże pod samą wieżę katedry w śródmieściu. Alpejski fen, na równinie monachijskiej szczególnie dotkliwy, sprawia, że jednych otępia, przytłacza, dodatkowo przyprawia o bóle i zawroty głowy, innych przeciwnie, podnieca, czyni nieraz nadelokwentnymi, kłótliwymi nawet, nieobliczalnymi, skraca chłodny namysł przed podjęciem decyzji albo sprawia, że decyzje podejmuje się na ogół bez sekundy namysłu. Nie lubię fenu, choć nie narzekam nań tak, jak wielu spośród mych znajomych czy to tuziemców, czy cudzoziemców zamieszkujących to miasto, dla których często pierwszym tematem rozmów porannych jest: czy mamy dziś fen, czy nie, a jak mamy, to jak silny.

Podniosłem się od stolika przed końcem “kawy” (właśnie ktoś powtarzał dowcipy podesłane z kraju), zapłaciłem po drodze kelnerce i zupełnie nieprzygotowany na jakąkolwiek “zasadniczą rozmowę” z kierownictwem poszedłem z kantyny piętro wyżej, na koniec ponaddwustumetrowego długiego korytarza, gdzie miał siedzibę nasz polski zespół i gdzie, znowu na samym końcu korytarza bocznego, urzędował nowy dyrektor Zygmunt Michałowski (to tyle na razie, jeżeli chodzi o wstępny rys sytuacyjny) i nie musiałem się nawet meldować którejś z sekretarek w przedpokojach jego gabinetu, bo drzwi tam do niego na oścież były otwarte (tkwił przy biurku oczami i długopisem w jakimś tekście), ale zapukawszy w futrynę drzwiową, wszedłem, nie czekając na zaproszenie, do środka, drzwi za sobą zdecydowanie zamykając. Powiedziałem, że nie przeszkadzałbym, gdyby nie to, że “sprawa” bardzo poważna i pilna, na co dyrektor westchnął, dając do zrozumienia oczami i mimiką twarzy, jak bardzo cierpi, wskazał mi fotel po przeciwnej stronie biurka i powiedział: “Słucham”, a ja – ponieważ, jak już wspomniałem – formy przedłożenia “sprawy” nie przygotowałem, palnąłem prosto z mostu: “Chciałbym nadać coś Józefa Mackiewicza”, nieco najeżony, być może nawet (podkręcony fenem) również nieco zaczepnie.

Odpowiedzią Zygmunta Michałowskiego było nowe westchnienie, a po chwili – zamiast choć zdania sądu (czego oczekiwałem) o moim zamiarze i w ogóle o jednej z dotychczas najbardziej “ztabuizowanych” spraw Radia Wolna Europa – krótkie, uprzejme: “To przecież pan kieruje programem kulturalno-literackim, więc do pana należy decyzja”, wypowiedziane z pobłażliwym dystansem galicyjskiego hrabiego. Tak więc “sprawa” była od razu zakończona, wypadało właściwie podnieść się z fotela, podziękować za “rozmowę” i iść, siedziałem jednak, po prostu zbaraniały, działanie fenu na mój nastrój przepadło jak kamfora i pewnie minę miałem niezbyt mądrą, skoro dyrektor, ażeby wypełnić niezręcznie przedłużającą się ciszę, rzucił mi raptem koło ratunkowe w postaci pytania: “No więc, czymże chciałby pan to wprowadzenie Mackiewicza na nasze fale zacząć?”, a ja, łapiąc wiatr w żagle, od razu: “To zależy, jaki mi na to przydzielony zostanie czas… Najchętniej zacząłbym jego reportażem katyńskim, ale…” – mówiłem dyskusyjnie, “Dostanie pan pięćdziesiątkę” – przerwał mi dyrektor, dyskretnie ziewając, a ja: “Dwie” – spróbowałem się targować, “i tak dwie pięćdziesiątki nie zdołają pomieścić całości… Wtedy jednak skróty nie byłyby tak dotkliwe”, “No już dobrze, coś się tam wygospodaruje” – kiwnął głową Michałowski od niechcenia, jakby chodziło o jakąś zwykłą notatkę do “Panoramy”; myślę, że w duchu setnie się bawił.

I tak oto zaczęła się jedna z najciekawszych dla mnie przygód w monachijskiej rozgłośni, zresztą nie tylko dla mnie, wybitny pisarz Józef Mackiewicz miał bowiem w polskiej sekcji wielu przyjaciół, w większości wprawdzie z tą przyjaźnią ze względu na bezpieczeństwo własne nie manifestujących się, ale wiernych, że – oczywiście – wiadomość, iż go “odblokujemy” musiała wzbudzić wśród nich żywe, nawet sensacyjne echo. Ale zanim się rozeszła, zanim mogła przez osoby trzecie dotrzeć do głównego bohatera tej przygody, wykręciłem jeszcze tego popołudnia w swoim redakcyjnym pokoju numer 714-69-07 i kiedy posłyszałem polskie słowo “słucham”, przedstawiłem się, a potem powiedziałem, że dzwonię oficjalnie, jako redaktor RWE, i z jaką to propozycją dzwonię. Tu jeszcze jedno zaskoczenie: Józef Mackiewicz przyjął wiadomość jak coś tak powszedniego, jak zaproszenie do oberży w sąsiedztwie na małe piwo. Żadnego zdziwienia, żadnego podniecenia! Głos jego był spokojny, rzeczowy, zrównoważony; podziękował za propozycję, zapytał o termin ewentualnego nadania (zaakcentował słowo “ewentualnego”), ja z kolei powiedziałem, że to ostatnie jeszcze nieustalone, że trzeba będzie tekst przystosować do objętości dwóch odcinków, jakie mi obiecują, mogłoby wtedy być tyle i tyle minut, zapytałem, czy zgodziłby się na skróty i czy mógłby sam jakieś skróty zaproponować, a on na to, oczywiście, godzi się, zna sztywne wymogi radia, jeżeli chodzi zaś o skrótów dokonanie, to absolutnie dowierza mojemu wyczuciu, jest pewny, że w audycji, czy też audycjach, zostanie z oryginalnego tekstu wszystko to, co najistotniejsze; tak wyglądała nasza pierwsza rozmowa, w każdym razie mniej więcej.

Tekst publikowanego na Zachodzie, w Polsce Ludowej zaś na bieżąco, znanego tylko bardzo niewielu, reportażu z pobytu Józefa Mackiewicza wiosną 1943 roku na zasłanej wydobytymi z ziemi oficerskimi trupami polanie katyńskiej przygotowywałem przez kilka następnych dni. Telefonowałem parokrotnie do autora, informując go, że to i tamto musiałem wyciąć przed nagraniem, to i tamto jeszcze dodatkowo po nagraniu, ażeby dopasować audycję do “okienek”, jakie mi oddano do dyspozycji poza normalnym, stałym programem kulturalnym. Mackiewicz zgadzał się ze mną ze spokojem, w jednym tylko przypadku poprosił o przywrócenie paru linijek, jednak dla niego niezmiernie ważnych, jak wyjaśnił, w zamian wskazał mniej więcej tej samej objętości fragment, który poświęca za tamten. W tym czasie (korzystając z odblokowania pisarza w naszym radiu) nadałem recenzję z jednej z jego książek, coś jakby zapowiedź przyszłej obecności u nas.

Ale żeby historia owego pierwszego Mackiewiczowskiego tekstu – pisarza, jednocześnie świadka jednej z naszych największych tragedii narodowych, tekstu który miał pojawić się na falach RWE z tyloletnim, niestety, opóźnieniem – była przytoczona (choć w skrócie) w pełni, to jeszcze jedno przypomnieć muszę, a mianowicie: że po dwóch czy bodaj trzech tygodniach, kiedy owa dwuodcinkowa audycja była ostatecznie gotowa i za parę dni miała lecieć w “powietrze”, a właśnie miano nagrywać zapowiedź do pierwszego odcinka z trzyminutowym moim wstępem, dyrektor Zygmunt Michałowski zrównał się ze mną, idącym najniższym korytarzem w gmachu radiostacji do kantyny na obiad; posłyszałem: “Hallo! Panie Włodzimierzu!”, które mnie zatrzymało, konfidencjonalnie położył mi dłoń na ramieniu i powiedział: “Mam prośbę, panie Włodzimierzu…”, “Słucham pana, dyrektorze” – ja na to, jakimś piątym zmysłem tknięty, przeczuwając, że to chodzi o Mackiewicza, i myśląc, że dopiero teraz zacznie się “kołomyjka!!!”, jednakże poczęstowany zostałem znaczącym tylko uśmiechem, a potem, nachyliwszy się ku mnie jeszcze bardziej konfidencjonalnie, Zygmunt Michałowski powiedział: “Czy pan nie mógłby do tej swojej rozszerzonej zapowiedzi do Mackiewicza dodać jedno zdanie…”, “Jakie?” – zapytałem ugodowo, “No, że pisarz wybitny…, wiemy…, oczywiście… Ale że był także i jest pisarzem kontrowersyjnym…”

Staliśmy właśnie w drzwiach do kantyny. Popatrzyliśmy sobie przenikliwie kilka sekund w oczy, Zygmunt Michałowski czekał, że się być może roześmieję, nie roześmiałem się, on też miał w tym momencie minę arcypoważną, a wtedy ja kiwnąłem głową: “Zrozumiałe, zrobi się, żadna sprawa” – powiedziałem, zmierzając do swojego stolika, i tak się rozstaliśmy. Wiedziałem, że nowy dyrektor, dając mi taką swobodę we wprowadzaniu Mackiewicza na fale RWE, tym samym w udostępnieniu jego tekstu milionom słuchaczy tej rozgłośni, naraża się wielu wciąż jeszcze wpływowym prominentom i mentorom naszej emigracji, potrafiłem to docenić. Mackiewicz był fanatykiem walki ze zbyt uproszczoną wersją historii Polski, podnoszącą klęski do rangi zwycięstw, spowijającą bandażami chwały krwawiące rany, wyższy sens widzącą w cierpieniu niż w spokojnej, mrówczej pracy, w cierpliwym przeczekiwaniu wroga, w wyprowadzaniu go w pole, chronieniu przed zagładą substancji narodowej. To były w tamtym czasie dla wielu wciąż jeszcze poglądy zbyt “pod włos”.

Na dwa odcinki podzielony przeze mnie reportaż, napisany kiedyś przez pisarza na gorąco pod wrażeniem ujrzanych skutków katyńskiej masakry, ogłoszony w 1943 roku w polskojęzycznym piśmie wydawanym pod nadzorem niemieckim w Wilnie, nadaliśmy z odstępem tygodnia. Jako wydarzenie dużej rangi odnotowała to część prasy emigracyjnej, różnymi kanałami z kraju napłynęło do nas w tej sprawie mnóstwo listów, w lwiej części entuzjastycznych. Reportaż ten zapoczątkował stałą, do momentu śmierci trwającą, współpracę pisarza z rozgłośnią.

Napisano o twórczości Mackiewicza kilka książek, wiele, wiele uczonych i mniej uczonych artykułów (bo przecież już od lat obecny jest także w kraju), tu i ówdzie – poza opracowaniami czysto literackimi jego twórczości – pisze się również o ubóstwie pisarza, niedostatku, o przeróżnych trudnościach życiowych, zawsze jednak w sposób dość enigmatyczny (o pieniądzach wśród Polaków nie wypada przecież mówić głośno!), nigdzie natomiast – jak mi się zdaje – nie napisano, że Józef Mackiewicz i Barbara Toporska mieli okresy nędzy, po prostu trudności nie takich czy owakich, ale zgoła aprowizacyjnych. Jakieś bliższe szczegóły o tych okresach znam z opowiadań kolegów z zespołu radiowego, którzy nie kryli się z utrzymywaniem z pisarską parą stosunków towarzyskich, jak na przykład Zygmunt Jabłoński, Kazimierz Zamorski, Michał Tyszkiewicz czy ksiądz kapelan Kirszke; jeżeli jednak mnie pamięć nie myli, to owo “dno” życiowe Mackiewiczowie mieli już wtedy, kiedy ja się w Monachium pojawiłem, za sobą.

Żeby choć w wielkim skrócie to dno nakreślić, muszę przypomnieć kilka faktów: mieli azyl brytyjski, do Monachium z Londynu przenieśli się, bo w Monachium była europejska siedziba radia “Głosu Ameryki”, w którym Barbara Toporska, towarzyszka życia Józefa Mackiewicza, znalazła zatrudnienie, nie wiem jednak, dlaczego po wycofaniu siedziby tego radia do Stanów Zjednoczonych nie udało im się tam za ową rozgłośnią przenieść, może taka przeprowadzka już wtedy przerastała ich możliwości materialne, może dlatego, że Mackiewicz, który znał rosyjski, niemiecki i francuski, język angielski znał bardzo słabo, może lęk przed nową wędrówką w nową “obcość” (nigdy pisarską parę o to nie pytałem), w każdym razie, zostając w Monachium, na kilka dobrych lat skazali się na życie głównie z honorariów autorskich, takie życie zaś na Zachodzie dla pisarza-emigranta równało się niemal samobójstwu. I to nawet gdy miało się pozycję Mackiewicza (nie tylko w środowisku polskim, także rosyjskim; przez emigrację rosyjską był oficjalnie wysunięty do Nagrody Nobla), który był tłumaczony i wydawany w kilku językach.

Jak wiem, wiązali z mozołem koniec z końcem skromną wierszówką głównie z londyńskich “Wiadomości”, redaktor Grydzewski bowiem przez długie lata niemal co numer, a w każdym razie przynajmniej dwa razy w miesiącu publikował artykuły Mackiewicza, od czasu do czasu publikowała go także paryska “Kultura”, może jeszcze nowojorski “Nowy Dziennik” (a to chyba były jedyne pisma emigracyjne, które cokolwiek płaciły). Zresztą, w związku ze swymi tak bardzo negatywnymi poglądami na polską bohaterszczyznę w czasie II wojny światowej, nadmierną zbrojną aktywność AK, własne, polskie siły wykrwawiającą, w rzeczywistości Sowiety, przyszłego okupanta, wzmacniającą, a wreszcie na arcybezsensowny przelew krwi w powstaniu warszawskim – był Mackiewicz dla wielu tych kombatanckich pisemek trefny. Poza tym nie słyszałem, ażeby one swoim autorom cokolwiek kiedykolwiek płaciły. W momentach szczególnie krytycznych Paweł Sapieha, szef PAIRC (Polskiego Komitetu Emigracyjnego do USA, mającego siedzibę w Monachium) wymyślał Barbarze Toporskiej jakieś prace zlecone – przepisywanie na maszynie najczęściej. Słowem, życie tej pisarskiej pary to była nędza. Bo jako azylant brytyjski na terenie Niemiec nie miał Józef Mackiewicz prawa do żadnego socjalnego zasiłku. Pewnie jedyny z tamtego okresu uśmiechu losu, to tanie, a może nawet gratisowe mieszkanie, które Mackiewiczowie zamieszkiwali. Wiem, że przygarnięci zostali na pokoik z kuchnią przez parę niemieckich znajomych staruszków do ich domku (takiego jak to w Polsce przed wojną budowali sobie na krańcach miasta kolejarze) na dawnych peryferiach Monachium w pobliżu Süd-Friedhof.

Tę sytuację życiową na nieco lepszą, w każdym razie już znośną, jakoś uregulowaną, zabezpieczoną prawnie, zmieniło dopiero przybycie z zagranicy do Monachium emigracyjnego prezydenta Litwy, Stasa Łozoraitisa. A było to tak:

Łozoraitis był przyjmowany przez ówczesnego premiera bawarskiego Straussa (Strauss miał mocarstwowe gesty!) jak rzeczywiście urzędująca głowa państwa, więc – jak mi opowiadano – były wszelkie związane z taką wizytą ceremonie, począwszy od gwardii honorowej na lotnisku, a skończywszy na oficjalnym przyjęciu w parlamencie bawarskim. I w końcu, honorowy gość zapytany przez gospodarzy, co by sobie jeszcze życzył w czasie swej wizyty zobaczyć, miał odpowiedzieć, że życzyłby sobie odwiedzić mieszkającego w Monachium kuzyna, polskiego pisarza, a więc tym samym popędził tę całą rządową obstawiającą go gromadę na dawne dalekie przedmieście na Windeckstr. 21 i – wywołał nieomal szok: parterowa chatka z cztery metry na krzyż ogródkiem i z każdego kąta tej posesji wychylająca się bieda z nędzą.

Strauss rządził Bawarią przez wiele lat (poza okresem, kiedy był ministrem obrony RFN) żelazną ręką, mówiło się, że miał zapędy dyktatorskie, ale i on nie mógł przekroczyć obowiązującego w Niemczech prawa: azylantom z innych krajów nie przysługuje w Niemczech żadna pomoc finansowa w formie urzędowego zasiłku, nawet nie przysługuje im ubezpieczenie zdrowotno-lekarskie. Po wizycie Łozoraitisa, ileś tygodni podobno, odpowiedni urzędnicy administracji “Freistaat Bayern” gimnastykowali się na zlecenie premiera, jak pomóc polskiemu pisarzowi tak dobrze politycznie skoligaconemu; nie dało się nic więcej zrobić, jak wciągnąć go na listę… tak zwanej pomocy humanitarnej dla ludzi wykolejonych, włóczęgów, “obdachlose”, czyli bezdomnych; odpowiedni urząd pokrywa w takim wypadku koszta mieszkania, jeżeli takie jest, a nie tylko daszek z worka i gazet za śmietnikiem, do pewnej sumy zwraca za telefony, jeżeli dana osoba takowy posiada (!), przydziela kupony na odzież (określoną ilość dwa razy na rok), przede wszystkim bony na żywność, asygnuje także niewielki “taschengeld”, czyli kieszonkowe. I również zapewnia bezpłatną opiekę lekarską. W sumie niewiele, w przypadku Mackiewiczów bardzo wiele, zwłaszcza to ostatnie, ubezpieczenie bowiem stało się dla nich wprost darem niebios – Barbara Toporska była chora na raka.

Przytaczam to wszystko nawet nie po to, aby wykazać, jacy to jesteśmy “wspaniali”, bo jeżeli się na kogoś zaweźmiemy, jeżeli postanowimy komuś solidnie, ponieważ ma inne niż my poglądy, “dokopać”, to gotowiśmy go nawet na śmierć zagłodzić, jeżeli się inaczej nie da go upokorzyć, gdyż taka “wspaniałość!” nie jest cechą charakteru wyłącznie Polaków, spotyka się ją pod każdą szerokością, ale dlatego to przytaczam, że wyżej napisałem, iż wejście tekstów Mackiewicza na fale RWE było dlań nie tylko dużą sprawą prestiżową, lecz i niemałą finansową, choć zdarzyło się to już nie w okresie najgorszym, bo po szczęśliwej, niezamierzonej interwencji emigracyjnego prezydenta Litwy.

Dziś już nie pamiętam, jakie zrazu dokładnie koleje przybrała rozpoczęta telefonicznie z okazji przysposobienia do nagrania i nadania reportażu katyńskiego, znajomość z pisarską parą – wpierw były, oczywiście, telefony, wiele telefonów, później jakieś spotkania, wspólne spacery czy to w pobliżu ich miejsca zamieszkania (bo dotychczasowego mieszkania z wdzięczności, myślę, do swych znajomych staruszków, nie zmienili, choć już w tym czasie czynsz lepszego mieszkania pokryłby im urząd), a więc w okolicy Süd-Friedchof, czy też siedziby mojej, w dzielnicy północnej, w pobliżu jednego z największych parków Europy, tak zwanego Englischer Garten. Później poznałem także tę dziuplę w ich chatce, gdzie gość siadał na drewnianej ławie w kuchence pod ścianą, na której zawieszony był skromny kilimek, o ten kilimek opierając się plecami.

Nasze rozmowy telefoniczne, zwykle dłuższe niż półgodzinne i w czasie spacerów czy spotkań gdzieś przy kawie, jak większość rozmów między emigrantami, nie mogły prędko nie zejść na sytuację na wschód od enerdowskiego muru, którą to sytuację on śledził pilnie także przez emigracyjną prasę rosyjską; obsyłany nią był przez Rosjan szczodrze. Nie pamiętam, aby przez te rozmowy przewijał się jakiś wątek osobisty, nawet wówczas, gdy towarzyszyła nam kobieta (Barbara Toporska była rasowym zwierzęciem politycznym), może się przewijał, nawet sądzę, że na pewno, ale marginalnie, w każdym razie nie pamiętam, pamiętam natomiast nasze rozważania przeróżnych aspektów historii ostatnich dziesięcioleci Polski i długie dyskusje na temat Rosji i Związku Sowieckiego. Jeżeli chodzi o tę pierwszą grupę tematyczną, nasze rozważania nie miały nigdy charakteru sporu; i ja też patrzyłem krytycznie na nasz zbyt gorliwy udział w drugiej wojnie światowej, który utoczył nam morze krwi, przez aliantów zachodnich spłaconej oddaniem nas w ręce Sowietów i przyklaśnięciem katyńskiemu kłamstwu, jeśli natomiast chodzi o Rosję, to ja w jej dziejach dostrzegałem przede wszystkim wątek mongolsko-tatarskiego rodowodu samodzierżawia z wszystkimi zbrodniczymi tego rodowodu konsekwencjami przez wieki aż do współczesności, Mackiewicz widział zaś w Rosji ostatnich dziesięcioleci przed pierwszą wojną światową państwo europeizujące się szybko, światłe i wkraczające na drogę prawa – to tak w największym uproszczeniu. Ale nigdy nie posprzeczaliśmy się, “przycieraliśmy” swe poglądy i każda strona – myślę – z tamtych tasiemcowych dyskusji coś wynosiła.

Po latach, w 1983 roku, w czterdziestą rocznicę tragicznych odkryć w lasku katyńskim, nadałem w krótkim czasie większą porcję audycji poświęconych tej zbrodni, także Mackiewicza jakiś mniej znany artykuł; oprawiłem te audycje swoimi wstępami, we wstępie do jego artykułu wprowadziłem zdanie, że publikacja katyńska jego autorstwa w prasie pod okupacją niemiecką, zwanej gadzinową, była arcysłuszna i trafna – przeczytały ją bowiem dziesiątki tysięcy, gdyby zaś pisarz ogłosił ją w jakiejś akowskiej gazetce podziemnej, zapoznałoby się z jej treścią zaledwie dwustu, trzystu czytelników. Po wysłuchaniu audycji od razu ostrzegł mnie telefonicznie, że taka wypowiedź może mnie drogo kosztować, co innego, gdy on to głosi, on nie ma już nic do stracenia, ale ja powinienem uważać. “Nasi zakochani w swym romantycznym wizerunku własnym niektórzy kombatanci, niełatwo takie poglądy wybaczają” – tak, pamiętam, tłumaczył swe ostrzeżenie.

Nie wierzył w szybki upadek komunizmu, w szybki przewrót w Polsce, każdy swój tekst, trafiający za pośrednictwem naszego radia do kraju, traktował jako maleńki kamyczek, który kruszy mur dzielący oba światy, pomagając w odzyskaniu niepodległości, dlatego wolał – gdy w latach 80. – kiedy starałem się wybierać do audycji coraz częściej jego teksty czysto literackie, że jednak od czasu do czasu puszczam jego zaangażowaną politycznie publicystykę. Rozgłośni nigdy nie odwiedził, ale z pięć albo sześć razy przyszedł “na korty” (jak się określało to miejsce), rzeczywiście także korty tenisowe naprzeciw gmachu rozgłośni, ale z kawiarnią i jadłodajnią na wolnym powietrzu, tradycyjne miejsce spotkań z autorami z zewnątrz, szczególnie autorami przybywającymi z kraju, czy w ogóle z osobami, które niepokoiły specjalne środki ochrony rozgłośni: mury, sieć kamer obserwacyjnych, straże, uciążliwe starania o przepustki i ich jeszcze uciążliwsze wystawianie. Zwykle zapewniał, że tylko zboczył z trasy spaceru w Englischer Garten, żeby podzielić się ze mną jakimiś interesującymi wycinkami z prasy, których ja nie posiadałem albo wręcz mi coś z prasowego podziemia krajowego, co mu “chłopaki” z kraju, jak mówił, właśnie podrzuciły. Te odwiedziny “chłopaków” – jaskółki kontaktów osobistych z krajem – trochę burzyły jego tragiczną samotność w kręgach polonijnych i wojennej emigracji, którą przypisywałem jego upartym utarczkom z utartymi “polskimi poglądami”, temu, co dyrektor Zygmunt Michałowski swego czasu wyraził, proponując mi, abym do zapowiedzi do audycji wpisał “pisarz kontrowersyjny”.

Myślę, że życiu pisarza, które jest już dość obficie opisane także w kraju, przyda się jednak ta moja sucha relacja o jego współpracy z monachijską rozgłośnią – niech posłuży do wypełnienia kilku białych plam z nim związanych. Wydaje mi się, iż było wielką zasługą RWE, że sprawa Katynia w drugiej połowie lat 70. i w latach 80., także za pośrednictwem licznych tekstów Józefa Mackiewicza, stawała się znowu w kraju sprawą coraz bardziej gorącą, newralgiczną, probierzem uczciwości komunistycznych władz, miarą ich zależności od Sowietów, papierkiem lakmusowym stosunków ze Wschodem.

Siedząc przy stoliku “na kortach” – tak pamiętam go – i spoglądając na gmach rozgłośni, rozciągający się po drugiej stronie parkanu za żywopłotem i po przeciwnej stronie jezdni, miał zwykle zadumaną twarz. Nigdy swoich dawnych stosunków z polską sekcją tego radia nie komentował. Nie wiem, czy komentował gdzie indziej, nie słyszałem, nie czytałem. Wszystko, co o tym wiem, to znaczy o tej dalszej przeszłości, wiem od pracujących w monachijskiej rozgłośni wcześniej niż ja. O latach późniejszych zaś, które nas jeszcze bardziej zbliżyły, przeciętych w końcu jego śmiercią, już kiedyś pisałem, czytelników odsyłam do innych moich tekstów.

 

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net