Skip to content Skip to footer

Ponary – “Baza” – Józef Mackiewicz

Tytuł: Ponary – “Baza”

Autor: Józef Mackiewicz

Wydawca: “Orzeł Biały”, Rzym, 2 września 1945 r., nr 35 (170)  pobierz tekst w pdf

Rok:

 

 

 

 

Opis:

Ponary – “Baza”

Jeszcze nie tak dawno las wbijał się klinem w miasto Wilno. Mianowicie w to miejsce węzła kolejowego, z którego wybiegają jego obydwie południowe odnogi: na Lidę i na Grodno. Tu rósł na wzgórzach, aż go przetrzebiono po tamtej Wielkiej Wojnie i pozostawiono tylko dęby. Później wycięto i dęby, zostawiając jedynie krzaki leszczyny, gdzieniegdzie młodą jarzębinę i temu podobne leśne nic-potem. Krowy i kozy kolejarzy, pasące się w tych chrustach, wyszargały krzaki, objadły korę, zdeptały skarpy. Potem zabrano je pod teren wciąż rozbudowywanej stacji Wilno-Towarowa, zbrukano przy tym pyłem węglowym, zadymiono z kominów. Wreszcie wybudowano jakieś składy wojskowe czy amunicyjne.
Ale wzgórze to ważne jest dlatego, że odeń ciągnie się ich dalsze pasmo, aż do coraz wyższych, do dziś dnia wciąż jeszcze zalesionych i malowniczych, przebitych opodal tunelem i na kilometrze od jego przeciwległego od Wilna wylotu, zaszczyconych (bo na szczycie) stacją-przystankiem: Ponary.
Góry Ponarskie znane są od dawna. Znane są ze swej malowniczości, z wysokości swych sosen, z poematu Mickiewicza, z bitwy rozegranej tu w r. 1831 pomiędzy wojskami polskimi i rosyjską gwardią carską. Zresztą z wielu bardzo wcześniejszych i późniejszych okoliczności. Tamtędy przechodzą szosy, które zaraz za starodawną kapliczką rozbiegają się jak palce u ręki w czterech ukośnych kierunkach: na stację Ponary, na Grodno, na Wakę i Landwarów, na Rykony i Kowno.
Tam, koło przystanka kolejowego zbudowano miasto-ogród, po naszemu zwyczajne letnisko, ale mogące być uzdrowiskiem, bo choć sosny przerzedzone zostały przez licz­ne wojny i najazdy (od roku 1914 było ich piętnaście), pach­nie tu żywicą rok okrągły, a na jesieni grzybami i zimnym, potężnym wiatrem, który nawiewa świeżość ze wszystkich stron kraju. Rosną też wyjątkowo wysokie wrzosy, na tej jało­wej, piaszczystej, suchej, zdrowej dla płuc glebie. Wrzosy nie przynoszą pożytku, ale nadają okolicy jej tylko swoisty kolo­ryt. Podkreślają tę siność, ten smętek, którego źródłem są rdzawo jednostajne pnie drzew, wczesne mgły i bezmierne dalekości horyzontu.
Kto kochał swój podwileński kraj rodzinny, ten kochał oczywiście Ponary. Zimą bywały tam tereny narciarskie. Wstyd przyznać, ale były też tereny… pojedynkowe. Panowie, którzy dali sobie nawzajem po mordzie w knajpie, albo nawymyślali po pijanemu, albo zniesławili w druku — zwyczajem kraju, przyjeżdżali tu z kodeksem „Boziewicza” i staroświec­kimi pistoletami. Brnąc zawsze po kolana, bo czy to we wrzo­sach czy w śniegu, odmierzali potrzebną ilość kroków i wy­ciągali przeciw sobie długie lufy. Pstry dzięcioł przestawał stukać i z niedowierzaniem przechylał głowę, wiewiórka pod­łaziła wyżej, aby się lepiej przyjrzeć… Szoferzy, którym od świtu nie dano spać, ziewali w taksówkach aż do wymiany strzałów.
Ponary zasłynęły też pewną zbrodnią. Przywieziono tu kiedyś autem do lasu zamordowaną kobietę, rozebrano, obla­no naftą i spalono. Spódnica i bielizna wisiały na drzewach. Cały kraj był wstrząśnięty, przyjeżdżali do Ponar reporterzy i fotoreporterzy, śledztwo trwało latami, sprawców nie wykry­to. A mrożące krew przypuszczenia… Takie to były czasy.
Wszystko to było, wszystko runęło. Przyjemność letniska, piękność okolicy, siność horyzontów, narty, pojedynki i wstrząsające zbrodnie pokojowych czasów, zatrzaśnięte zo­stały już tylko w pamięci bezpowrotnej, i mogą dziś być oglądane chyba jak przez szybę, przez którą żebrak spoziera na klejnoty.
Ponary stały się w tej wojnie uosobieniem niesłychanej dotychczas grozy. Na dźwięk tych sześciu liter zakończonych „ipsylonem” truchlał niejeden człowiek. Ich ponura, odraża­jąca sława przesączała się z wolna od roku 1941, jak lepko cieknąca krew ludzka, coraz szerzej, coraz szerzej po kraju i z kraju do kraju, ale nie objęła jeszcze świata całego, do dziś dnia.

* * *

W roku 1940 założyli w Ponarach bolszewicy, na spiłowanym bezmyślnie kawałku lasu i odebranych od ludności tere­nach, jakieś nikomu niepotrzebne przedsiębiorstwo państwowe, wielkie place otaczając, swoim zwyczajem, mocnym pło­tem i drutem kolczastym. Z tak zniwelowanego terenu sko­rzystali Niemcy w r. 1941 i użyli pod miejsce kaźni, urucha­miając tu jedną z największych w Europie rzeźni Żydów. Nikt nie wie dlaczego i kto właściwie przezwał ten teren: „bazą”. Do Ponar podwożono ciężarówkami, a następnie całymi transportami kolejowymi, tysiące Żydów i zabijano.
Dalekim echem spływały z tych wzgórz, het, w wielokilo­metrowy krąg, pojedyncze strzały, krótkie, urywane, gęste, trwające nieraz wiele godzin, albo na przemian terkoczące se­riami broni maszynowej. Odbywało się to w różnych termi­nach, prawie wyłącznie w biały dzień. Nieraz kilka takich dni z rzędu, przeważnie ku wieczorowi, lub rankiem. Bywały tygodnie, a nawet miesiące przerwy, a później znów, zależnie od kierunku i siły wiatru, od pory roku, mgły czy słońca, roz­chodziły się mniej lub więcej wyraźne postukiwania masowej rzezi.
Miałem nieszczęście mieszkać, wprawdzie przy drugiej z rozwidlających się od Wilna tras kolejowych, ale tylko w odległości ośmiu kilometrów od Ponar. Początkowo w kraju, tak nasyconym wojną i wojną, jak nasz, nie zwracano zbyt wiel­kiej uwagi na strzały, które bez względu na kierunek skąd pochodziły, wplątały się już były w normalny poszum sosen, nieomal jak rytm znajomy deszczu, bijący jesienią o szybę. — Ale razu pewnego wchodzi na podwórko moje szewc, który odniósł połatane buty i, opędzając się od kundla, tak, dla za­gajenia rozmowy, powiada:
— Ale cości dziś bardzo Żydków naszych stukają na Ponarach.
Nadsłuchuję: istotnie.
Czasem to takie, głupie zdanie utkwi w pamięci jak drzazga i przywołuje skojarzone z nim obrazy chwili. Pamię­tam, że słońce zaczynało się wtedy kłonić, a właśnie na za­chodnim, na ponarskim kierunku, rosła w moim ogrodzie rozłożysta jarzębina. Była jesień późna. Stały kałuże po rannym deszczu. Na jarzębinę zleciało stado gilów i stamtąd, od ich czerwonych brzuchów, czerwonych jagód i czerwonego nad lasem słońca (wszystko się tak ułożyło symbolicznie), szły nieustanne strzały, wbijane w słuch z metodycznością gwoździ.
Od tej chwili, od wizyty tego szewca, żona moja zaczęła zamykać nawet lufciki, ilekroć stamtąd biegło echo. Latem nie mogliśmy jadać na werandzie, gdy w Ponarach zaczynała się strzelanina. Nie przez poszanowanie dla cudzej śmierci, a tak, po prostu, kartofle z mlekiem nie chciały jakoś przełazić do gardła. Zdawało się, że cała okolica lipła od krwi.
Po roku 1942, gdy do Ponar zaczęły zjeżdżać masowe transporty skazańców, w lasach biegali Żydzi, którzy się wyrwali z kręgu konwoju, przeważnie postrzeleni, zupełnie tak samo, jak biega ranna zwierzyna. Błąkali się pokrwawieni, krwawiąc pod sobą mech, czy liście, wcale nie sprytniejsi od dzikiego zwierza, który też nie potrafi zatrzeć po sobie śladów. Pewien stary Żyd, ze szczęką oderwaną przez kulę, umarł aż w odległości 10 kilometrów od Ponar, zaszyty w rojsty na torfiastej łące. Ani w ich ruchach, ani w ich ucieczce, w sposobie chowania, w ich bełkoczącym z głodu i przerażenia języku, w ich fantastycznych łachmanach i ranach, a głównie w ich oczach pozieleniałych dzikością, nie było już nic człowieczego. Tropiono ich też tak samo jak zwierzynę. Szli więc policjanci-strzelcy, z psami, z nagonką. Kobieta, dziecko, dziewczyna młoda, mężczyzna-Żyd, to nie robiło różnicy. Ranny, czy zdrowy, czy umierający właśnie gdzieś pod krzakiem jałowca strzelany był po prostu na miejscu i tropiciele szli dalej. Sołtys miał tylko później nakazane wyznaczyć wóz czy sanie i trupa odwieźć w oznaczonym kierunku.
Żydzi wiedzeni już nie ludzkim odruchem, a zwierzęcym instynktem przedśmiertnej ucieczki, tak samo jak zwierzęta unikali siedzib ludzkich, psów, głupich dzieci, które z czujnym okrzykiem i oznajmieniem nowiny, biegły do wsi wskazując palcami miejsce, gdzie wypadkiem spostrzegły ludzkiego potwora. Bezwzględnie stosowany przepis karał śmiercią każdego człowieka, który by Żydowi udzielił schronienia, a chociażby kawałka chleba, czy nawet tylko wskazówki, który by wiedząc nie powiadomił policji. A policja ta złożona z mętnych opryszków, których Niemcy werbowali na Litwie i przywozili do Wileńszczyzny, nastawiona była nie tylko na zabijanie Żydów, ale gnębienie ludności, na rabunek, szantaż i picie samogonu. — Strach zaś jest najpodlejszym doradcą człowieka.

* * *

A jednak żyli ludzie nawet w samych Ponarach. Mniej ich było. Połowa, tj. w ogóle kto mógł, zatrzasnął drzwi, werandę i okna pozabijał z płotu wyciągniętymi deskami i przenosił się do miasta, czy do innej okolicy. Ale byli tacy, którzy nie mogli. — Życie ludzkie toczy się w wąskich, obciosanych ramach, obciosanych z trudem, a już podczas wojny większym niźli w okresie pokoju. Żadne bydlę nie potrafi się tak dostosować do warunków, tak obgłaskiwać nawet przez grozę, tak do wszystkiego na świecie się przyzwyczaić, jak — człowiek. Przez stację Ponary szły pociągi i z „Generalnej Guberni”, i dalekobieżne z Berlina na front i z frontu, lokalne z Kowna, podmiejskie i robocze z i do Wilna. Ludzie więc kupowali bilety, jechali, wracali, jedli, spali. Żyje ich tyle wokół rzeźni zwierzęcych na całym globie ziemskim, dlaczegóż by po kilku latach nie mieli się przyzwyczaić do życia w bliskości rzeźni ludzkiej?
Zdaje się, że było to w październiku roku 1943 — … Wieluż to do tego czasu i od tego czasu wymordowano Żydów w Ponarach? Niektórzy twierdzili, że tylko 80 tysięcy. Inni, że 200 tysięcy do 300 tysięcy. Naturalnie nie są to cyfry wiarygodne. Trzysta tysięcy ludzi! Ludzi!!! To się łatwo wymawia… ale cyfry te niewiarygodne się zdają nie tyle ze względu na ich wysokość, co na fakt, że nikt z całą stanowczością, nawet w przybliżeniu, ustalić ich nie mógł. Wiadomo jest, że mordowano tam wszystkich żydowskich mieszkańców miasta Wilna, co musiało stanowić około 40 tysięcy. Poza tym zwożono Żydów transportami ze wszystkich mniejszych i większych miast kraju okupowanego, bodajże z całego tzw. administracyjnie „Ostlandu”. Zwożono ich rodzinami z getta, bądź też z robót sezonowych, po których zakończeniu nie wracali do getta, a jechali na śmierć.
A więc w październiku 1943 roku zaczął się okres masowego zwożenia Żydów do Ponar. Nikt naturalnie nie był o tym uprzedzony, ani nie wiedział, czy po ostatniej masowej egzekucji nastąpi jeszcze jedną, czy też dłuższa przerwa.
Jeden z moich znajomych, który od początku chwytał się był za głowę i zaklinał, że dnia nie wytrzyma dłużej, bo oszaleje, wytrzymał jednak bez mała trzy lata. Miałem do niego interes pilny. Nie przyjechał na umówione spotkanie do Wilna, więc nazajutrz pożyczyłem rower i rankiem ruszyłem do Ponar.
Ranek nie był dżdżysty, raczej tylko śliski. Co chwila przednie koło roweru wybiegało w płytką kałużę i co chwila jakiś liść ze ścieżki, bury, przylepiał się do gumy i obracał z nią kilkakrotnie, odpadał jak coś niepotrzebnego, a później lipną! drugi. Nad górami Ponarskimi wiatr pędził chmury pod chmurami, postrzępił je całe i powyciągał wzdłuż, ale do błękitu nieba nie mógł się przedrzeć. W wąwozach było cicho. Na drogach bocznych pusto-pustynno i woda deszczowa nie zmącona przejezdnym kołem, stała w koleinach. — Dla kogoś rejestracja tych prostych faktów wydać się może błahą i niepotrzebną. Dla mnie była ona dekoracją jednego z największych przeżyć życia. Minąłem bokiem tunel kolejowy, wjechałem w brzeźniak. Rower tu szedł po złotej ścieżce usłanej z liści i szeptał gumami: lip, lip, lip. A zaraz za brzeźniakiem wpadłem na wartownika. Był to Estończyk, z formowanych przez Niemców krajowych oddziałów SS. Czerwony na twarzy, jakby podpity dobrze. Zrobił ruch, że chce mnie zatrzymać, ale popatrzył tylko zamglonymi oczyma i puścił. Pojechałem ścieżką koło toru kolejowego.
Już z oddali widać było stojący na stacji pociąg osobowy. Stanął na bocznym torze, bez pary. Ścieżka znosi mnie w dół, pod nasyp i oto mijam widok, który z wieloma tego dnia, utkwił mi chyba na zawsze w pamięci. Pod niskorosłą sosenką, wyrastającą, jak wiele w tych okolicach, dwoma pniami w kształcie liry, stoi drewniany stół. Na stole kilka wysmukłych butelek litewskiej monopolowej wódki, pocięty chleb i zwoje kiełbasy. Jakby stragan na odpuście. Stół otacza kilkanaście postaci w mundurach. — Nacisnąłem pedał. — „Halt!” powiedział Niemiec w mundurze gestapowca. Wyjąłem dokumenty i odczuwam, że to wszystko razem jest wstrętne, ta wódka, i te twarze pijących, i to, że mnie serce skacze pod gardło, i te zwoje kiełbasy, i fakt, że ten chleb pokrajał ktoś z takim pietyzmem na równe kawałki, a zwłaszcza ten stolik i dlaczego on się kiwa? Nie mogli to postawić go równiej? i co to ma w ogóle znaczyć? Kilku Niemców z Gestapo, kilku czarnych SS. Przeważają policjanci litewscy, ale też jakaś zbieranina w jasnych niemieckich mundurach z odznakami litewskimi, łotewskimi, estońskimi, ukraińskimi…
— Wo fahren Sie hin? — pyta Niemiec, oddając mi papiery.
Tłumaczę, że do swego znajomego w osadzie. Kiwa głową i nożem, który trzymał cały czas w ręku, zabiera się do kiełbasy, a później dorzuca spokojnie: „Tylko musi się pan spieszyć”.
„Po co oni piją tu tę wódkę?”… i nagle wyjeżdżam przed pociąg. W tym miejscu leżały w poprzek ścieżki porozrzucane podkłady kolejowe, więc zsiadłem z roweru i zaczynam na chwilę wszystko rozumieć. Bardzo długi pociąg (wówczas nie przyszło mi na myśl policzyć jego wagony) wypchany Żydami. Wyzierają zeń twarze, czasem do ludzkich twarzy niepodobne, ale i inne o normalnym wyglądzie, niektóre nawet uśmiechnięte. Pociąg obstawiony jest policją. Jakoś to wszystko wygląda mi za prosto, jakoś nie tak, jak dyktowała dotychczas wyobraźnia. Czy podobna, żeby tych tu… ich wszystkich… Stanąłem wsparty o rower i w tej chwili jakaś młoda Żydówka wychyla się z okna wagonu i wprost, najnaturalniej w świecie, pyta policjanta:
— Czy prędko pojedziemy dalej?
Policjant spojrzał na nią, nie odpowiedział i miarowym krokiem wartownika wybierając podkłady pod stąpnięcie, odszedł, a zrównawszy się ze mną, powiedział w półuśmiechu… (a nie był to uśmiech zły, ani zawstydzony, ani wesoły, raczej głupkowaty), powiedział wtedy:
— Ona się pyta, czy prędko pojedzie?… Ona już za pół godziny może żyć nie będzie.
Patrzę w to okno. Widzę jej twarz, a tam, tam pod łokciem wyłazi głowa dziewczynki i nawet coś na jej włosach na podobieństwo kokardki. Na dachu wagonu skaczą wróble. — I dziwna rzecz, ja myślę w tej chwili: „Ona pojedzie i dziewczynka z łachmankiem zamiast kokardki pojedzie i oni wszyscy, cały pociąg. To raczej wartownik się myli”… ale gdy tak myślę, czuję, że nogi pode mną drżą. Ktoś wrzeszczy, bym tu nie stał. Odchodzę i wzrok mój pada na ten nieubłagany napis, wymalowany czarnymi literami na białym tle: „Ponary”. Tablica jak tablica, wsparta na dwóch słupach, słupy wkopane w ziemię. To wszystko bardzo proste i takie same jak tablice innych stacji. Wszystkie one zawsze stoją naprzeciw za­trzymanego pociągu i przemawiają doń swymi literami.
Odchodzę za siatkę, przedzielającą w tym miejscu ślepy tor… „P” jak Paweł „Ponary” same to nic nie znaczą, pusty dźwięk i w tej chwili dźwięki dochodzące z pociągu zaczynają brzęczeć, zrazu jak rankiem obudzony ul; później coś w nim rzęzi, potężnieje chrobot u zamkniętych na głucho drzwiczek, jak chrobot tysięcy szczurów, później robi się rwetes, gwałt straszny, przechodzi w ryk, wrzask, wycie… pękają uderzone pięściami szyby, trzeszczą, trzeszczą, a później łamią się pod naporem poniektóre drzwi. — Policjanci zaroili się, zwielokrotnili w oczach, zabiegali gestykulując i zrywając karabiny z pleców. Dał się słyszeć metalowy trzask zamków i ich, poli­cjantów, dziki, groźny ryk, w odpowiedzi na ryk ludzi za­mkniętych w pociągu.
Zobaczyłem jeszcze, jak wróble uleciały z dachu wagonu, a będąc już oddzielony metalową siatką od fatalnego toru, zdążyłem wskoczyć pod okap budynku stacyjnego. Chwała Bogu, stało tam jeszcze dwóch kolejarzy w mundurowych czapkach. Nie byłem sam. Trzymam kurczowo rower i pod­świadomie czuję, że wobec tego co nastąpi, tego najstrasz­niejszego, co nastąpić musi, ten rower, ci kolejarze, do któ­rych przylgnąłem, to stanie w miejscu bez ruchu, to jedyna legitymacja na prawo dalszego życia. Stłoczyliśmy się razem za tym rowerem jak za szańcem, bo uciekać nie było już gdzie.
Żydzi zaczęli wyskakiwać z połamanych drzwi wagonów, a naprzeciwko biegli w sukurs straży, oprawcy w różnorakich mundurach. Z okien zaczęto wyrzucać tłumoki i walizki i ok­nami też wyłazili Żydzi, sami niechlujni i nieforemni, jak ich worki i pakunki. To było dziełem kilku sekund.
— Pierwszy strzał padł w sposób następujący: jakiś Żyd wysiadał właśnie tyłem przez ciasne okno, spuścił nogi i wystawił właśnie sie­dzenie, a policjant podskoczył i z odległości jednego kroku — strzelił mu w tyłek. Strzał padł głośny i zaraz zerwały się wro­ny z pobliskich drzew. W ogólnym harmiderze nie było sły­chać, czy krzyczał trafiony, załopotały tylko jego zwieszone nogi, w podciągniętych prawie do kolan nogawicach, tak że z bosych nóg spadł jeden kalosz, a drugi zadyndał na sznurku, przywiązany do kostki. Powstał upiorny wrzask i lament i wy­cie i płacz i ze wszystkich stron naraz gruchnęły strzały, gwizdnęły kule, spadły z chrzęstem łamanych kości i pękają­cych czaszek, uderzenia kolb.
— Ktoś skakał przez rów i tra­fiony między łopatki, spadł weń jak ciemny ptak z rozczapie­rzonymi na kształt skrzydeł ramionami.
— Ktoś pełzł na czworakach pomiędzy szynami… Stary jakiś Żyd zadarł do góry brodę i wyciągnął ręce do nieba, jak na biblijnym obraz­ku i naraz chlupnęła mu z głowy krew i kawały mózgu… Po­toczyły jakieś koszyki-kobiałki… wywrócił się w biegu jeden policjant… Tiuuuu! gwizdnęła kula… Tam leżało dlaczegoś kilku ludzi jeden na drugim… Cicho, w poprzek szyny leżał może dziewięcioletni chłopak i choć, gdyby krzyczał nie do­słyszeć by jego głosu, to widać było, że nie żył już, bo nie drga.
— Zakotłowało się pod kołami wagonów, bo tam wię­kszość szukała ratunku i tam ich najbardziej polewano z broni maszynowej, jak z sikawek, w ciemną masę złachmanionych postaci.
— Oto zeskakuje ta młoda Żydówka, płowe jej włosy rozwiane, twarz wykrzywiona w nieludzkim strachu, z ucha, na kosmyku zwiesza się grzebyk, chwyta córeczkę… Nie mogę patrzeć. Powietrze rozdziera taki jazgot straszliwy mordowanych ludzi, a jednak rozróżnić w nim można głosy dzieci o kilka tonów wyższe, właśnie takie jak płacz-wycie ko­ta w nocy. Nie powtórzy tego żadna litera wymyślona przez ludzi!
… Żydówka pada najpierw na twarz, później się przerzuca na wznak i zataczając ręką w powietrzu, szuka rączki swego dziecka. Ja nie słyszę, ale widzę z ułożenia ust małej, że woła ona: „mame!”… Na głowie jej dygoce wstążeczka z łachmanka i nachylona ku przodowi chwyta matkę za włosy. — Czy wy myślicie, że ci oprawcy, kaci, gestapowcy, SS-mani, że ta po­licyjna hołota, zwerbowana do mordowania, nigdy się nie ro­dziła jak my, nie miała matek własnych? Kobiet? — Mylicie się. Są oni właśnie z tej ludzkiej gliny, po ludzku —zezwierzęceni, bladzi jak śnieg, który tu kiedyś spadnie, są jak szaleń­cy, jak dzicy w tańcu, w ruchach, w obłędnych gestach, w mordowaniu, w strzelaniu… Bo jakżeby wytłumaczyć można, że ten oszalały kompletnie policjant chwyta Żydówkę za pra­wą nogę i usiłuje wlec ją pomiędzy szynami, cały zgięty, z gę­bą tak przekrzywioną jakby ciętą na ukos szablą, dokąd?! po co?! Nogi kobiecie się rozstawiają, lewa zaczepia za szynę, spódnica zjeżdża do pasa, odsłaniając szare z brudu majtki, a dziecko łapie włóczące się po kamieniach włosy matki i ciągnie je ku sobie i nie słychać, a widać jak wyje: „Mammme!”… Z ust wleczonej kobiety bucha teraz krew… Gęsta ściana mundurów zasłania na chwile widok… A później Jakiś Łotysz podniósł kolbę nad zwichrzonymi włoskami, uwiązanymi w ciemieniu kawałkiem lach manka w kokardkę i… zamknąłem oczy, a zdawało mi się, że ktoś zadzwonił. Zadzwonił istotnie, kolejarz ściskający konwulsyjnie kierownicę mego roweru wpił się palcami w dzwonek, kurczowo nim targnął mimo woli, przechylił się naprzód i rzyga; rzyga na żwir peronu, na opony przedniego koła, sobie na ręce, mnie na buty, i rzyga w drgawkach, podobnych do konwulsji tych, w jakich umierają tamci na szynach…
Żyd chciał przeskoczyć rampę, ranny w nogę padł na kolana i teraz słyszę wyraźnie i kolejno: płacz, strzał, rzężenie… Ach, a ten co robi?!!! Ten tam, obok, o czterdzieści kroków, nie dalej, w czarnym mundurze! Co on chce zro… Rozkraczył nogi koło słupa, stanął ukosem, zamachnął się dwiema rękami… Sekunda jeszcze… Co on ma w ręku?! Co on ma w tych rękach?!!! Na rany Jezusa Chrystusa! na rany Boga! coś wielkiego, coś strasznie strasznego!!! zamachnął się i -bęc głową dziecka o słup telegraficzny!… Aaaa! aaa! aaa! -zakrakał ktoś koło mnie, kto taki — nie wiem. A w niebie… nie w niebie, a na tle tylko nieba, zadrgały od uderzenia przewody drutów telegraficznych.
Nie wszyscy Żydzi opuścili pociąg. Większość została skuta strachem, sparaliżowana w ruchach, z tą iskierką zapewne nie tyle nadziei już, co raczej obłędu, że — to nieporozumienie, że im powiedziano przecież oficjalnie, że „jadą na roboty do „Koszedar”. (Tak mówiono wszystkim transportom, które zawijały do Ponar.) Byli też tacy, co wyskoczyli, a później struchleli, stanęli wyprostowani przy wagonach, skamieniali, jakby lojalnością swej śmierci chcieli się od niej wykupić. Tych strzelano na miejscu, tak jak stali.
Jak długo mogło „to” trwać? Bóg jeden, który patrzył na pewno, a widział nawet poprzez gęste chmury tego dnia, mógł policzyć minuty. Widocznie jednak zbliżała się jedenasta, bo od południa biegł pociąg pospieszny z Berlina przez Wilno do Mińska, nie zatrzymujący się w Ponarach. Maszynista, widząc tłumy ludzi na szynach, z oddali już gwizdał wściekle. I widać było, że hamował. Ale stojący u wylotu stacji gestapowiec zamachał energicznie, żeby się nie zatrzymywał. Maszynista dał parę boczną, syczącą w białych kłębach i zakrywając na chwilę widok, przejechał po trupach i rannych, krając tułowia, kończyny, głowy, a gdy znikał w tunelu i rozwiała się para, ostały już tylko wielkie — kałuże krwi i ciemne plamy bezkształtnych ciał, walizek, tobołków, leżały do siebie wszystkie podobne i nieruchome. I tylko jedna głowa, ucięta u samej szyi, która potoczyła się na środek przejazdu, widoczna była wyraźnie jako głowa człowieka.
Pociąg z resztą Żydów stał już gęsto obstawiony strażami, a strzały dochodziły jeszcze częste, ale już bardziej oddalone, po lesie i wśród zabudowań osiedla.
Mówiono później, że kilkudziesięciu Żydom udało się jednak uciec. Resztę odprowadzono na „bazę”. Mówiono dalej, że takich transportów przybyło w tym miesiącu około siedmiu. Mówiono też, że zastosowano specjalne środki konwojowe, które by zapobiegały na przyszłość podobnym wypadkom, którego ja byłem świadkiem.

Józef Mackiewicz

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net