Tytuł: Nasz święty z Popiszek
Autor: Reńca Sebastian
Wydawca: “Opcja na Prawo”, nr 3(99), marzec 2010
Rok: 2010
Opis:
Nasz święty z Popiszek
Na Wileńszczyźnie miał zdarzyć się cud, całe zdarzenie opisał Józef Mackiewicz.
Samochód podskakuje na piaszczystej drodze, która prowadzi przez las do Popiszek. Żeby tam trafić, trzeba najpierw dojechać z Wilna do Podborza. Jadąc od strony kościoła, samochód skręca za zakrętem w lewo. Do Popiszek jest stamtąd około sześciu kilometrów. Tą samą drogą musiały jechać ciężarówki z funkcjonariuszami NKWD. Najprawdopodobniej przejechali przez drewniany mostek w lesie. Może kierowca zatrzymał przed nim samochód i wyskoczył z szoferki. Zapalił papierosa, poskakał po mostku, by ocenić jego wytrzymałość, obejrzał go, a na koniec, odrzucając peta w wodę strumyka, krzyknął w stronę towarzyszy: Dawaj rebiata, pajechali!
Pielgrzymi wędrowali z “Mińska, z Baranowicz, z Nowogródka. Przyjeżdżali z Kowna, z Telsz. Szli niektórzy znad łotewskiej granicy. Z Lidy przez Werenowo, z Grodna przez Raduń. Masa osób z Oszmiany, aż spod Radoszkowicz, z Wołożyna, z Wilna, Podbrodzia, Nowo-Święcian i Święcian, Dziasny … nie licząc tych z najbliższych okolic. (…) Na oko licząc, ponad dwanaście tysięcy ludzi. Mniej wprawni w rachunkach poniektórzy gospodarze popiscy obliczali nawet na dwa miliony”. Jeżeli nie miliony, to na pewno było ich setki, tysiące. Pchała ich do Popiszek ciekawość oraz coś jeszcze – wiara w cud, chęć ujrzenia proroka i usłyszenia jego przepowiedni o zbliżającej się wojnie, o których mówiła cała Wileńszczyzna i nie tylko. Podczas czerwcowych dni i nocy, pielgrzymi szli w tym samym kierunku, co tylu innych przed nimi i za ich plecami. Nawet, jeżeli ktoś kroczył sam i był z daleka, to szedł po wydeptanych śladach. Nie sposób było się zgubić.
Bo wieść o nastoletnim cudotwórcy i proroku z Popiszek, mijała granice wcześniejsze i ówczesne. Dolatywała ponad pasami ziemi niczyjej, niczym ptaki z książek Józefa Mackiewicza, tego, który rozsławił Aleksandra Iwaszko, pisząc o nim w swojej powieści Droga donikąd. Powieść ukazała się w 1955 roku. Czternaście lat wcześniej w niemieckiej gadzinówce “Goniec Codzienny” ukazał się zbeletryzowany reportaż “znanego literata wileńskiego p. J.M.”, były to urywki szkiców przygotowywanych przez niego książki o czasach bolszewickich na Wileńszczyźnie. Szkice zostały zamieszczone w numerach 68-71 “Gońca Codziennego” z 7-10 października 1941 roku.
Rozeszła się wiadomość
Być może Mieczysław M. ze Szczecina jeszcze żyje. Jeżeli tak, to musi mieć dzisiaj co najmniej 70 lat. Jego list, pisany na maszynie, datowany na 23 kwietnia 1994 roku, przechowuje Zdzisław Palewicz, mer Solecznik i prezes tamtejszego oddziału Związku Polaków na Litwie.
List zaczyna się akapitem: “Mieszkałem w pow. Lida. Gdzieś w roku 1940 rozeszła się wiadomość, że koło Wilna jest chłopiec, który czyni cuda. Moja babka i mama wybrały się tam jechać i ja chciałem, ale mama nie pozwoliła. Po kilku dniach wrócili. Mama przywiozła pół litra wody. Mówiła, że się modlił i z pod kamienia zaczęła wydobywać się woda i ona tej wody nabrała. Woda stała u nas 6 lat, a była ciągle świeża, jakby dzisiaj nabrana”.
Mijały dziesięciolecia, Mieczysław dopytywał różnych wilniuków o cudownego chłopca, ale nikt nie umiał mu o nim czegoś powiedzieć. Aż przyszedł 1985 rok…
Dlaczego mama Miecia widziała, jak woda wytrysnęła spod kamienia? Przecież cudu nie było, żadna kobieta nie wyskoczyła z ziemi, a tak wszyscy czekali na tamto wydarzenie i proroka — był 17 czerwca 1941 roku. Skończyło się na tym, że Ola i jego mama zostali aresztowani.
– Cudu nie było, jego Ruscy na Łukiszki powieźli, ale wrócił. Potem, jak znowu tu weszli, to jeszcze raz go zabrali do Rasiji i też wrócił. Ciężko jemu było na Workucie. Jego doktory tam badali, kłuli go w te momenty, jak miał mowę, a jemu to nic nie sprawiało bólu. Opowiadał mi, że nawet pod paznokcie igły mu wbijali. Jak wrócił, to władza już go więcej nie nachodziła, bo uznali, że on durny. A on choć nieuczony, to głupi nie był, mądrzej mówił jak ksiądz, do tego ładnie po polsku, tak delikatnie.
Moja mamuśka mówiła, że on gada jak misjonarz – wspomina Kazimierz Kanonowicz z Cieciorki, wsi leżącej niedaleko Popiszek. – Krowy wtedy pasłem, jak ten wielki cud w Popiszkach miał się zdarzyć. Ja widział i słyszał, jak szło pełno ludzi. Pytam ich, “gdzie wy idziecie”, “na cud” odpowiadali, “na cud”. Szli z całym sercem. Jeżeli Ola by nikomu nie pomógł, to czego oni by tak szli, nawet z Germanii, w imię ofiary. Tysiące ludzi przeszły przez pola w Popiszkach. Kto tam patrzał, że zboże rośnie, deptali. Słyszałem, że wtedy jedna ślepa kobieta zaczęła widzieć wszystko.
Aleksander Iwaszko, bardziej znany jak Olek lub Ola, zaczął mieć mistyczne widzenia. Wszystko przez krzyż, taki zwykły, drewniany.
– Jak się zaczęła ta cała historia z Olą, to my mieszkali w ten czas pod Lidą. Tata przyjechał wtedy do Popiszek, bo tu żyła moja babcia. Wrócił do domu i mówi nam, że cudy się dzieją w Popiszkach – opowiada pan Kazimierz. – Jak Ruscy przyszli, zaczęli zbierać święte obrazy. No i wyrzucili krzyż ze szkoły, to Ola go sobie zabrał. Miał wtedy jakieś 15 lat. Zabrał go do domu, co to w nim mieszkał z mamą, siostrą i bratem. Po czasie zaczął mieć te mowy.
Ziemny kopczyk
Ola zmarł 7 listopada 1968 roku, w wieku 45 lat. Od czterech dekad nie ma go pośród żywych. Pochowano go na cmentarzu w Podborzu. Żeby dojść do jego grobu, trzeba iść od głównego wejścia, trzymając się prawej strony nekropolii. Ukwiecony prostokątny kopczyk zwieńczony metalowym, pospawanym krzyżem leży pośród ładniejszych grobów z kamiennymi płytami. Niezbyt wielu trafi tam bez przewodnika.
Krzyż i kwiaty zasadzone na grobie to zasługa Jadwigi Rus z Popiszek i jej rodziny. Tylko oni pielęgnują pamięć o Iwaszce, człowieku który intrygował zarówno funkcjonariuszy NKWD, jak i resortowych lekarzy; księży oraz rabinów; panny i mężatki.
– Z mojego domu zabrali go do szpitala w Ejszyszkach. Zanim wyjechał, jeszcze kompotu popił, co go narobiłem w ten dzień. Spać w nocy nie mógł, bo go dusiło, nawet dwie poduszki pod głowę mu podłożyłam. Na sali w szpitalu razem z księdzem leżał. Ola był tam trzy tygodnie. Swoją godzinę śmierci przepowiedział doktorom. Dyrektor kołchozu pomógł go pochować i trumnę kupił. Jakieś dwudziestu, trzydziestu ludzi na pogrzebie jego było – mówi Jadwiga Rus.
To u niej w domu mieszkał Ola po swoim powrocie z głębi Związku Sowieckiego. Tak samo, jak i wtedy, w rogu pokoju, wisi ten sam Chrystus, do którego modlił się Ola. Od życia nie chciał zbyt wiele. Ot zapalił, wypił, kopiejki zarabiał w kołchozie…
– Wcześnie wstawał, czasami czwarta godzina w nocy była, jak chodził zbierać grzyby, potem modlił się, godzinki śpiewał – mówi Jadwiga Rus. Obcych się wstydził, jak gdzie siedział, a goście przyjechali, to zaraz wychodził. Gdy go nieznajomi częstowali samogonem, a nawet lepszym alkoholem to mówił, że tego nie używa. Ludzie podobno lubili, jak śpiewał.
– Było tak, on na pogrzeby chodził i śpiewał, w Wielkanoc śpiewał, coś go do tego śpiewania ciągnęło. No i to jego mówienie, co go nachodziło. Najpierw to jemu się to robiło trzy razy, rano, w południe i wieczorem. Na koniec, przed śmiercią, to tylko w południe go łapało. Spotykali my się często i nawet razem wypijali, dlatego nieraz widziałem, jak to się działo – przyznaje Kazimierz Kanonowicz. – Zbiera się kompania chłopów i razem wypijają, jest kieliszek, butelka, a trzeba powiedzieć, że pił tylko między swoimi. Nagle Ola, ręce składa do siebie i rzecze “ja już będę mówić”. Oczy wtedy postawił w słup i one nie ruszały się w ogóle. Przy mnie to dużo razy bywało. “Ja wszystko wiem o całym świecie, wy pytajcie mnie”. Moja mamuśka zapytała go, kiedy ojciec wróci do domu, bo wtedy był w Polsce, a on na to, że niespodzianie wróci. Jak Ola miał mówienie, to zapalonego papierosa do rąk mu przykładali, a on nawet nie poruszył się. Dopiero jak jemu przeszło, to go bolało.
Innym razem Kanonowicz zapytał go, kiedy odda mu 10 rubli, co to je kiedyś pożyczył. Na to Ola szczerze odparł, że nie odda i śmiech rozszedł się wśród zgromadzonych wokół “proroka”. – Powiedział wtedy, że będzie pokutować, a pieniędzy nie odda. Później, kiedy już umarł, przyśnił się wujkowi, staremu Dawidowi. I mówił mu tak “Idź do Kanonowicza, oddaj moją pościel, bo ja jemu dłużny”. Dawidowicz przychodzi do mnie i mówi “Kazimierz, tobie Ola był dłużny 10 rubli”, a ja mówię, że nie. Tamten na to, że Ola mu się przyśnił i kazał oddać pościel – opowiada pan Kazimierz.
Jadwiga Rus żałuje, że nie ma fotografii ani portretu Ola. – Księża go nagrywali, jacyś bogacze go zabierali i też nagrywali. Modlili się, klękali przed nim, ale zdjęcia nikt mu nie zrobił i nam go nie zostawił – mówi z żalem. – Przystojny był, niebrzydki, głos miał ładny, ale on za dziewczynami się nie oglądał. Święty człowiek to był. Po śmierci dwa razy mi się śnił. Powiedział wtedy, że nigdzie mu tak dobrze nie było jak u nas. Modlimy się za niego, mszę za niego zapisuję, nigdy nie zapominamy o nim. Bardzo był fajny człowiek, taki życzliwy. Jak się starsi ludzie pytali, ile jeszcze będą lat żyli, to on nie odpowiadał. Mówił: “Dawajcie tylko pytania sprawiedliwe, a jeśli będzie pytanie fałszywe, to nie odpowiem”. Nie o wszystkim chciał mówić. Jak moja mama umarła i my przyjechali do domu z pogrzebu, to mowa jemu nadeszła. I on mi mówi “Nie płacz. Twoją mamą teraz Matka Boska”. Po wszystkim, kiedy duch od niego odchodził, to ręce mu się trzęsły i pić wołał.
Siostry syn koło Wilna czynił cuda
W drugim akapicie listu Mieczysław M. opisuje, jak w 1985 roku, zaraz po procesji Bożego Ciała wyjechał za miasto, by nazbierać kwiatów akacji.
Zrywam te kwiaty. Idzie starsza kobieta i pyta się, po co mi te kwiaty. Mówię, że to lekarstwo na żołądek. Ona mówi, że najlepszym lekarzem był jej kuzyn. Pytam się gdzie on jest, a ona zaczyna mi opowiadać jak jej siostry syn koło Wilna czynił cuda. Kobieta powiedziała, gdzie Iwaszko mieszkał. M. pojechał do Popiszek po raz pierwszy w 1987 roku. Potem jeździł tam jeszcze dwukrotnie z roku na rok. Marzyło mu się, żeby jakoś miejsce “cudu uświęcić”.
Dziś nikt już nie wie, spod którego kamienia miała wyskoczyć piękna kobieta i wytrysnąć woda. Zresztą nawet starosta Podborza jeszcze do niedawna nie wiedział, w którym miejscu pochowano Iwaszkę na podborskim cmentarzu.
Post scriptum
Będąc na Wileńszczyźnie przekonałem się, że pamięć o Mackiewiczu pozostawia dużo do życzenia. Niewiele wskazuje na to, że się to zmieni w najbliższej przyszłości.
Kilka miesięcy temu “Kurier Wileński” doniósł, że na wileńskim budynku, w którym przed wojną mieściła się redakcja “Słowa”, gdzie pracowali bracia Stanisław Cat-Mackiewicz i Józef Mackiewicz, nie będzie pamiątkowej tablicy, bo nie zgadza się na to właściciel nieruchomości.
Dom w Czarnym Borze, w którym mieszkał podczas okupacji Józef Mackiewicz, należy obecnie do prywatnego właściciela. Mało kto zna jego przeszłość. Nie ma tego miejsca również na mapach zorganizowanych polskich wycieczek po Wileńszczyźnie.
Właścicielem domu, w którym mieściła się redakcja “Słowa”, jest Wileńska Kuria Arcybiskupia, a o zgodę na wmurowanie tablicy starał się Społeczny Komitet Czczenia Pamięci Józefa Mackiewicza. W granicie miały zostać wykute następujące zdania:
“W tym budynku w latach 1922-1939 mieściła się redakcja polskiej gazety ‘Słowo’. Redaktorem naczelnym był Stanisław Cat-Mackiewicz. Pierwsze publicystyczne kroki stawiał tutaj pisarz Józef Mackiewicz, piewca Wileńszczyzny, niestrudzony orędownik pojednania polsko-litewskiego”.
Cóż, wiedza o tym, gdzie mieściła się redakcja “Słowa”, wciąż będzie tylko dla wtajemniczonych. Większość turystów idąca od Ostrej Bramy w kierunku katedry, dalej z obojętnością minie prywatny bank na rogu ulic Pilies i Barbaros. Józef Mackiewicz pracował tam do 18 września, do chwili, gdy przez otwarty lufcik z jesiennym wiatrem wdały się echa karabinu maszynowego – pisał we wstępnym artykule Będziemy mówić prawdę, który ukazał się w pierwszym numerze “Gazety Codziennej” (25 listopada 1939 roku).
Jeżeli ktoś nie wie, gdzie mieściła się redakcja “Słowa”, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, ale że w Czarnym Borze prawie nikt nie ma pojęcia, gdzie mieszkał podczas okupacji jeden z najważniejszych polskich literatów XX wieku, to już tylko zgroza. Mało tego, nie wiedzą tego również działacze niektórych polskich organizacji na Litwie.
– Gdzie tu mieszkał podczas okupacji taki polski pisarz Józef Mackiewicz? – pytam kolejną napotkaną w Czarnym Borze osobę. Nikt nie wie. Co najwyżej nazwisko może im się kojarzyć z obecnym posłem litewskiego Sejmu. – Mickiewicz, Mackiewicz? Nie, tutaj taki nie mieszkał. W tym samym tonie odpowiadają starzy i młodzi. Spracowani i pijacy. Litewscy policjanci i sklepowe. Nikt nic nie wie, choć wszyscy mieszkają w Czarnym Borze. – Może ksiądz panu coś pomoże?
Idę więc do księdza. Niestety, nie ma go na plebanii, a że kościół stoi zaraz przy szpitalu, to pytam o Mackiewicza mężczyzn w pidżamach, którzy wyszli na schody, żeby zapalić. Oni też nic nie wiedzą o jakimś Mackiewiczu.
Powoli tracę nadzieję na odnalezienie domu, w którym powstały pierwsze szkice Drogi donikąd. Kolejny dom jednorodzinny. Próbuję otworzyć furtkę. Zamknięta. Pies doskakuje do niej. Jakaś kobieta ucisza go.
– Przepraszam, mogę panią o coś zapytać?
– O co chodzi? – buńczucznie rzuca w moją stronę.
– Jestem dziennikarzem z Polski. Szukam domu Mackiewicza.
Kobieta już bez obaw podchodzi do furtki.
– To niedaleko. Wystarczy teraz iść prosto. Potem skręcić w lewo. Za sklepem będzie jeszcze taki głaz, a za nim dróżka w prawo. Tam jest ten dom.
Dochodzi godzina 19. Słońce już pomału będzie zachodzić. W końcu jestem na miejscu. Furtkę można otworzyć, wchodzę na podwórze…
Jest takie zdjęcie, na którym Józef Mackiewicz stoi na ganku domu w Czarnym Borze, a jego córka spogląda na niego z balkonu, który okala drewniany płotek. Teraz ganek jest oszklony, a balkon jest pozbawiony balustrady. Do pokoiku na poddaszu strach wejść po drewnianych chwiejących się schodkach.
Zresztą to byłoby włamanie. Dom od jakiegoś czasu ma nowego właściciela.
Jeszcze upewniam się ostatecznie, czy dobrze trafiłem. Idę obok studni i pomieszczeń gospodarskich, w których Mackiewicz trzymał swego okupacyjnego żywiciela – konia. Drewniana psia buda, tak jak i stajnia, stoi teraz pusta.
Za siatką, w ogrodzie przy dużym murowanym domu stoi mężczyzna. Pytam go, czy dom za moimi plecami należał do polskiego pisarza. Nie jest pewny i idzie po mamę. Ta potwierdza, że dobrze trafiłem. W końcu można usiąść na pokrzywionej deszczem ławce i zapalić papierosa. Drzwi prowadzące najprawdopodobniej do kuchni są zamknięte dużą zardzewiałą kłódką. Przez brudne szyby w oknach niezbyt wiele można zobaczyć. Na pewno nie ma tam sprzętów, które pamiętają Józefa i Barbarę.
Szkoda, że tak mało ludzi wie o tym domu, o Mackiewiczu, który kochał przecież Wileńszczyznę i oddał jej hołd w swoich reportażach oraz prozie.
O Mackiewicza pytałem również polskich studentów oraz tegorocznych maturzystów – nikt z nich nie miał pojęcia o “ptaszniku z Wilna”. – Nas o nim w szkole nie uczyli – mówią otwarcie.
Ostatnie promienie słońca padają na ładne okiennice. Przypomina się jedna z pierwszych scen Drogi donikąd, kiedy Paweł myje się przy studni i widzi Weronikę.
– Myśleliśmy o kupnie tego domu, niestety nie udało nam się to – przyznaje Rafał Dzięciołowski, wiceprezes Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie. – Obecnie jego właścicielem jest Rosjanin, który żąda za nieruchomość zbyt wygórowaną cenę. Był nawet pomysł, żeby odkupić tylko dom i przenieść go w pobliże Szkoły Średniej im. Św. Urszuli Ledóchowskiej. Niestety, pomysł nie spodobał się osobom, które mogłyby wspomóc tę przeprowadzkę. – Po co nam to, my nie chcemy problemów – mówili.
Dziś jedynym wyznacznikiem tego, gdzie stoi dom “ptasznika” jest głaz, w pobliżu którego jest ścieżka prowadząca do domu Mackiewicza. Nigdzie nie ma żadnej tabliczki informującej o tym, że mieszkał tutaj wielki polski pisarz – Józef Mackiewicz. Nie mówiąc już o ścieżce edukacyjnej, jaką można wędrować śladami Gustawa Herlinga-Grudzińskiego po Suchedniowie, miasteczku jego młodości. Ponadto domu Mackiewicza nie ma w żadnym znanym mi przewodniku po Wileńszczyźnie, na żadnej trasie zorganizowanych wycieczek z Polski.
Jeżeli ten dom nie trafi w polskie ręce, to prędzej czy później nie zostanie po nim śladu. Dlatego trzeba zastanowić się, jak go ratować, a mówiąc wprost: odkupić od obecnego właściciela.
***
Trzeba powtórzyć za Sebastianem Reńcą:
Jeżeli ten dom nie trafi w polskie ręce, to prędzej czy później nie zostanie po nim śladu.
Zastanówmy się wspólnie, co możemy zrobić w tej sprawie. Niniejsza witryna jest otwarta na wszystkie Państwa sugestie i propozycje. Może razem znajdziemy jakieś rozwiązanie – Kamil Koszyrski.