Skip to content Skip to footer

Siemaszko Zbigniew S. – Józef Mackiewicz na tle Rzeczypospolitej wielu narodów

Tytuł: Józef Mackiewicz na tle Rzeczypospolitej wielu narodów

Autor: Siemaszko Zbigniew S.

Wydawca: “Więź” nr 2 (388), luty 1991

Rok: 1991

Opis:

Józef Mackiewicz na tle Rzeczypospolitej wielu narodów

Wileńskie “Słowo” było pierwszą gazetą, którą zobaczyły me oczy i było również ostatnią gazetą, jaką czytałem w Polsce niepodległej. Mianowicie 15 września, jadąc konno z Duniłowicz (jakieś 50 km na północ od jeziora Narocz), przeglądałem właśnie zabrany z poczty numer “Słowa” (tam nikt poczty nie rozwoził), w którym Stanisław Mackiewicz, starszy brat Józefa, pisał, że Armia Czerwona koncentruje się na polskiej granicy i że należy oczekiwać, że lada dzień wkroczy do Polski. Sprawdziło się to w dwa dni później. Potem czytałem prawie wszystko, co Stanisław Mackiewicz napisał w czasie wojny w Londynie, i prawie wszystko co obaj, Stanisław i Józef, napisali po wojnie. Więc nic dziwnego, że pomimo iż ich osobiście nie znałem i jedynie z Józefem korespondowałem (z przerwami) w latach 1970-81, czuję się wobec nich zobowiązany. Stanisława Mackiewicza pożegnałem wspomnieniem w drugą rocznicę jego śmierci (“Kultura”, nr 4/246, kwiecień 1968), teraz piszę o Józefie, zmarłym w Monachium 31 stycznia 1985.

Józef Mackiewicz był chyba już jedynym i może ostatnim polskim intelektualistą, polskim pisarzem, który stał na stanowisku dawnej, szerokiej, wielostronnej Rzeczypospolitej. Zainteresowania jego skupiały się na problematyce wschodniej. Pisał on o Kozakach, o Białorusinach, o Żydach, o Cerkwi prawosławnej, o bolszewikach i o kontrrewolucji, i o Rosji. I to było przyczyną kolizji pomiędzy Mackiewiczem a rdzennymi Polakami, dla których zarówno wielonarodowa Rzeczpospolita, jak i zagadnienia wschodnie to sprawy obce.

Mackiewicza interesował kraj rozpostarty pomiędzy Białymstokiem a Smoleńskiem, o którym pisał on w ten sposób: Były to ziemie nie tylko litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i pokłócone współcześnie: zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach zwycięscy w wojnach tatarskich wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się spotkać jeszcze minarety z półksiężycem; tu, w stołecznych ongiś Trokach nad potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy, ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu włoskiego baroku, rzadziej w gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie kopulasto-bizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; w ten sposób pokłócone ze sobą Cerkiew i Kościół zgodnie zwalczały badaczy Pisma Świętego, baptystów i zielonoświątkowców, sztundystów i wiele innych herezji… Ale opisywać szczegółowo ludzi tego kraju byłoby równie długo, co wymieniać wszystkie jego rośliny, zwierzęta albo rzeki i jeziora, które z dużej wysokości, dostępnej dziś samolotom, wydają się być podobne kałużom, ostałym po wielkim deszczu; tu dodać może by jeszcze wypadało, że niebo nad krajem jest przeważnie chmurne (“Droga donikąd”, s. 15).

Józef Mackiewicz swoimi zainteresowaniami był ściśle związany z tymi ludźmi i z tym krajem, który właściwie nie wiadomo jak nazwać — byłe Wielkie Księstwo Litewskie? Litwa i Białoruś? Tereny polsko-litewsko-białoruskie? Kłopoty semantyczne zaczynają się od tego, że przymiotniki “polski”, “litewski”, “białoruski” mogą oznaczać bardzo różne i nieraz sprzeczne rzeczy. Zacznijmy od określenia “polski”. Obecnie jest to nazwa bez mała jednoznaczna, to naród jednolity, to Polacy-katolicy lub eks-katolicy “między Bugiem a Odrą”. Ale w okresie współistnienia w ramach Rzeczypospolitej Obojga Narodów i przez bez mała półtora wieku po rozbiorach, “polski” znaczyło albo rdzennie polski, albo też odnoszący się do całej Rzeczypospolitej. Niestety nie wymyślono innego określenia na ten połączony twór. Anglicy na przykład rozwiązali podobne problemy lepiej. Wprowadzili oni dwa różne określenia: English — węższe, obejmujące jedynie Anglików, i British — szersze, obejmujące zarówno Anglików, jak i Szkotów, i Walijczyków, a niekiedy i Irlandczyków. W naszym jednak wypadku takiego rozróżnienia nie wprowadzono.

Określenie “litewski” też nie jest jednoznaczne, bo chociaż państwo nazywało się Wielkim Księstwem Litewskim, to jednak dominującym elementem w tym państwie byli Słowianie nie mówiący po litewsku. Językiem urzędowym tego państwa nie był litewski (bo Litwini nie opanowali sztuki pisania w swoim języku), lecz poprzednik obecnego białoruskiego, zwany wówczas “ruskim”. Był to język dojrzały i literacki, który wkrótce po Reformacji zanikł. Stało się tak dlatego, że w czasie Reformacji dyskusje religijne, polemiki w mowie i w piśmie oraz przedstawienia teatralne o tematyce religijnej nie odbywały się ani po łacinie, ani po litewsku, ani też po rusku, lecz po polsku. Chociaż w tym czasie przetłumaczono na ruski i wydano w Wilnie Nowy Testament, nie zdołało to uratować języka ruskiego i pod koniec XVI wieku stolica W. X. Litewskiego, Wilno, zmieniła swój język urzędowy z ruskiego na polski. Ogromna większość elity W. X. Litewskiego przyjęła katolicyzm, polską kulturę i polski język zarówno w życiu prywatnym, jak i publicznym. Nazwiska arystokratyczne obecnie uważane za polskie — Radziwiłł, Sapieha, Czetwertyński, Sanguszko, Czartoryski, Swiatopełk-Mirski, Sołłohub i inne to wszystko dawna arystokracja litewsko-białoruska. Ogromna większość szlachty spolonizowała się również w podobny sposób. Lud też uległ częściowej polonizacji. Poważna jego część przyjęła katolicyzm i modliła się po polsku, chociaż na co dzień mówiła po litewsku lub białorusku. Uważali się jednak oni w znacznej większości za związanych z polskością.

Polskim wpływom ulegała również Cerkiew prawosławna, która, głównie dzięki staraniom książąt Ostrogskich, dążyła do tego, aby uniezależnić się od Moskwy i odrzucić naleciałości stamtąd napływające.

Ale procesy te przebiegały inaczej na północy, czyli na Litwie i Białorusi, a inaczej na południu, czyli na Ukrainie. Na południu elita polonizowała się całkowicie i bezwarunkowo. Uważali się oni za takich samych Polaków jak mieszkańcy Mazowsza lub Wielkopolski. I z tego powodu wyobcowali się ze swoich mieszanych terenów Ukrainy, chociaż w dalszym ciągu je zamieszkiwali. Ale kiedy przyjeżdżali do Warszawy, nie byli w stanie swego kraju reprezentować i zabiegać o jego interesy. Na skutek tego podczas Unii Lubelskiej tereny południowe zostały włączone do Korony, czyli do Królestwa Polskiego jako jego część integralna. To pełne spolonizowanie klas przywódczych Ukrainy i wynikły z tego brak reprezentacji tego kraju w Warszawie przyczynił się do powstania Chmielnickiego.

Na północy natomiast przebieg wypadków był inny. Tam szlachta nie identyfikowała się z rdzennymi Polakami z Korony. W dalszym ciągu uważała się za coś innego i kiedy jej przedstawiciele przyjeżdżali do Warszawy, to zabiegali o interesy swego kraju, grożąc nawet niekiedy, że jeżeli ich żądania nie zostaną spełnione, to zwrócą się do Moskwy. Ta groźba była nieraz skuteczna. Elita północna uważała siebie za Gente Lithuani lub Gente Rutheni, natione Poloni, a na co dzień nazywała siebie “Boćwinkami” (“boćwinka”, czyli nać buraczana) lub “Litwinami”. Właśnie w tym sensie Piłsudski nazywał siebie niekiedy Litwinem. Tego rodzaju postawa jest podobna do obecnej sytuacji Szkotów wobec Zjednoczonego Królestwa. Pomimo że państwowość polsko-litewsko-białoruska skończyła się rozbiorami pod koniec XVIII wieku, to jednak tradycja wspólnoty pozostała w dalszym ciągu i dotrwała do drugiej połowy XIX wieku. Ostatnim wspólnym wystąpieniem narodów dawnej Rzeczypospolitej było Powstanie Styczniowe. Po jego upadku drogi tych narodów zaczęty rozchodzić się, zarówno z powodu niepowodzeń powstańczych, jak i z powodu rodzenia się nacjonalizmów, a w pierwszym rzędzie nacjonalizmu polskiego. Zaczęło powstawać nowe pojęcie “Polski”, pojęcie nieskomplikowane, jednonarodowe, z odrzuceniem Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Ta nowa koncepcja Polski zaczęła coraz bardziej stawać się popularna, ale współzawodnictwo pomiędzy tą koncepcją a dawnym pojęciem Polski wielonarodowej trwało kilkadziesiąt lat.

Równolegle do polskiego nacjonalizmu zaczął się rozwijać nacjonalizm litewski, jak również nacjonalizm ukraiński i, nieco słabszy białoruski. Zasadnicze pretensje wszystkich tych ruchów w stosunku do Polaków polegały na tym, że cała ich dawna elita odeszła do polskości, co rzeczywiście miało miejsce, chociaż bez większej presji ze strony polskiej.

W okresie niepodległości Wilno, dawna stolica W. X. Litewskiego, miało dwa oblicze. Jedno zwykłe, proste, pozbawione większych ambicji, zagonione w kozi róg, położone w pasie przygranicznym centrum województwa wciśniętego pomiędzy trzy państwa — Litwę, Łotwę i Sowiety. Natomiast drugie oblicze, stare, tradycyjne, nawiązujące do dawnej przeszłości wielonarodowego państwa — W. X. Litewskiego, jak również do wielkiej przeszłości ośrodka intelektualnego z początku XIX wieku, było pełne ambicji i pretensji.

Ale kiedy z Wilna wyjechało się na wieś, w kierunku wschodnim lub południowo- czy też północno-wschodnim, obraz zmieniał się poważnie. Spotykało się żydowskie miasteczka, częściej kościoły katolickie niż prawosławne (nierzadko pounickie) cerkwie, polskie dwory i szlacheckie okolice, ale ilościowo dominowały wsie białoruskie. Niektórzy nazywali tych ludzi “tutejszymi”. Wydaje mi się, że był to wymysł jakichś urzędników, którzy kiedyś usłyszeli taki termin, który im się podobał. Nie przypominam sobie, by chłop białoruski, mieszkający na Wileńszczyźnie, nazywał siebie “tutejszym”. Mówił o sobie, że jest polskiej lub ruskiej wiary i że mówi w domu “po prostem”.

Zasadniczy stosunek chłopa białoruskiego do polskości był w zasadzie pozytywny, chociaż wieki poddaństwa skłaniały go do bierności i sceptycyzmu. Postawę tę najlepiej naświetla znana anegdota, kiedy to na początku lat dwudziestych, na akademi 3 maja czy też 11 listopada mówcy wychwalali niepodległość. Wreszcie wstał chłop i tak powiedział:
— Pierażyli my cara, Niemcau, zialonych, balszewikou. Daść Boh szto i hetu niepadległaść toża jak niebudź pierażywiom (1).

W niepodległej Polsce w ogóle, a na Kresach w szczególności ścierały się dwa odmienne zrozumienia pojęcia “polskość”. Jedno z nich było szerokie, tradycyjne, oparte na dziedzictwie dawnej Rzeczypospolitej a drugie było nowe, jednonarodowe i przez to wąskie. Proces zanikania dawnego pojęcia polskości i rozprzestrzeniania się nowego trwał długo i zakończył się dopiero po II wojnie światowej. Na wielkich pomnikach polskości z okresu drugiej wojny, jak cmentarze na Monte Cassino, w Loreto, czy też w Bolonii, można jeszcze oglądać przekreślone krzyże prawosławne, jak również półksiężyce tatarskie i gwiazdy Dawida. A na innym krańcu Europy, na Wileńszczyźnie i Nowogródczyźnie procent prawosławnych w oddziałach akowskich dochodził do dwudziestu.

Aby odmalować ówczesne nastawienie niektórych ludzi do tych zagadnień, można na przykład przytoczyć wypowiedź zmobilizowanego w sierpniu 1939 inż. Bronisława Krzyżanowskicgo (późniejszy “Bałtruk” w wileńskiej AK, autor wspomnień “Wileński matecznik”), który o żołnierzach powołanych do służby w 3 Batalionie Saperów, wchodzącym w skład 1 Dywizji Piechoty Legionów pisze: Pochodzili przeważnie z Wilna i z pobliskich powiatów, bez żadnych domieszek z innych dzielnic, wielu przybyło spod granicy sowieckiej, z postawskiego i dziśnieńskiego. Język białoruski dominował wyraźnie, a wyznanie prawosławne było obficie reprezentowane. Jednym słowem znalazłem się w miejscowym polsko-białoruskim wojsku, wśród żołnierza, do którego miałem wtedy i mam teraz wielkie zaufanie (“Zeszyty Historyczne”, nr 48, s. 123). Można też przytoczyć wypowiedź członka rodziny, z której wywodził się biskup wileński Walerian Protasewicz, pierwszy kanclerz Uniwersytetu Wileńskiego i sygnatariusz Unii Lubelskiej, płka dypl. Michała Protasewicza (w latach 1942-44 był on szefem Oddziału Specjalnego Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie), który pisze o sobie tak: “Pochodziłem z plemienia białoruskiego, osiadłego od wieków w Mińszczyźnie (Litwo, Ojczyzno ty moja!), tam się urodziłem, w Mińsku skończyłem gimnazjum i tam widziałem początek rewolucji rosyjskiej w 1917 roku” (List do autora z 11 października 1974).

Można przypuszczać, że na tamtych terenach, w Mińsku, Wilnie czy Grodnie, są jeszcze w tej chwili ludzie, którzy spoglądają w kierunku Polski z nadzieją, ale Polacy, tzn. rdzenni Polacy, od nich się odwrócili zarówno w kraju, jak i na emigracji, i nikt właściwie tymi zagadnieniami wschodnimi nie interesuje się, chyba że w sensie wspomnień z lat młodzieńczych.

Ale spójrzmy na rodzinne zaplecze Mackiewiczów. Ojciec Stanisława i Józefa, Antoni, pochodził ze średniej szlachty herbu “Boża wola”. Był on żonaty z Marią z Pietraszkiewiczów, która miała zainteresowania intelektualne i prawdopodobnie przekazała je swoim synom Stanisławowi i Józefowi. Ojcu Antoniemu powodziło się dobrze, był on współwłaścicielem firmy win i stać go było na utrzymanie w Petersburgu koni i stangreta. Niekiedy jeździł on z rodziną na wakacje do Krakowa.

Stanisław Mackiewicz urodził się w 1896 r., a Józef w sześć lat później. W 1907 r. Mackiewiczowie przeprowadzili się z Petersburga do Wilna. Obaj synowie uczęszczali tam do ekskluzywnego gimnazjum prywatnego Winogradowa, które mieściło się w budynku naprzeciwko kościoła Św. Katarzyny (za polskich czasów było tam gimnazjum Benedyktynek).

We wrześniu 1915 r. Niemcy zajęli Wilno i z miejsca zezwolili na otworzenie polskich szkół średnich. Po stu przeszło latach zostało w Wilnie otwarte polskie gimnazjum, którego dyrektorem był późniejszy profesor Stanisław Kościałkowski. Obaj Mackiewiczowie zostali przeniesieni do tego gimnazjum.

Wypadki następowały szybko. W trzy lata później, pod koniec 1918 r. Niemcy wycofywali się z Wilna i nadciągała Czerwona Armia. Pomimo że na tych terenach nie było przez lat około 130 państwa polskiego czy też polsko-litewskicgo, została utworzona wojskowa organizacja, Samoobrona Wileńska, której udało się powstrzymać Czerwoną Armię przez kilka dni. Obaj Mackiewiczowie zaciągnęli się do kawalerii braci Dąbrowskich. Samoobrona Wileńska zawarła z Niemcami umowę, na podstawie której Niemcy ich rozbroili, ale za to przewieźli na polskie już tereny. Natomiast kawaleria Dąbrowskiego oraz pewne oddziały piechoty wożonej na saniach nie poddały się rozbrojeniu. Działały one przez kilka miesięcy, aż do wiosny, na terenie Prużany, Brześcia Litewskiego, Pińska, Baranowicz i Nieświeża.

Marszałek Piłsudski mówił później, że ta działalność braci Dąbrowskich na tyłach Armii Czerwonej pokazała mu, że można z Armią Czerwoną dać sobie radę. Wobec tego zdecydował się on rozpocząć ofensywę przeciwko Armii Czerwonej w kwietniu 1919 r. Józef Mackiewicz pisał o tej wiośnie tak: Tymczasem przyszła Wielkanoc 1919. Jedna z najpiękniejszych w życiu. Był kwiecień. Nas, ułanów Dąbrowskiego, nie puszczano na wyzwolenie Wilna. Staliśmy w Prużanie, na wschód od Puszczy Białowieskiej. Na mokrych łąkach rozkwitły żółte kaczeńce; za drewnianymi płotami drewnianych miasteczek — czeremcha. Dawno już przyleciały skowronki; na wilgotnych skibach gospodarzyły białodzióbe gawrony; szpaki wydzierały się w sadach. Słowem, dyszało się wolniej, cieplej, po wiosennemu. Na wyzwolenie “miłego” Piłsudskiemu miasta posłano pułki legionowe, przeważnie temu miastu obce. Nas rzucono na Baranowicze, dalej na Swojatycze. Przekraczając dawne okopy wielkiej wojny i patrząc z siodła na to, co się tu działo i jeszcze pozostało po tamtych latach starego frontu — drutów, żelastwa, blachy w zrytej armatami ziemi, szmat, brudu, drewna, smrodu, rdzy i zawalonych ziemianek — z respektem można było wyobrazić sobie wsiąknięte tu wiadra krwi. Przeszliśmy śmietnisko wojny, wspięli na przeciwległe wzgórza i znów poszli po rozkwitających błoniach, nad którymi czajki latają jak mewy nad morzem.
Ja miałem wtedy lat szesnaście (“Fakty, przyroda i ludzie”, s. 311).

Po wojnie bolszewickiej Józef Mackiewicz zdał maturę, skończył podchorążówkę kawalerii i rozpoczął studia biologiczne na Uniwersytecie Warszawskim, ale ich nie skończył. Przyjechał do Wilna, do swojego brata, który tymczasem został redaktorem “Słowa” i był tam u niego administratorem redakcji. A poza tym pisał reportaże z terenu. Główne zainteresowania jego dotyczyły zwykłych, prostych ludzi; zwykłych, prostych, zapomnianych spraw. Pisał o krzywdzie, jaka się działa rybakom na Noroczy, albo o burzeniu przez władze polskie cerkiewek prawosławnych.

Ktoś, kto przemawiał nad urną Józefa Mackiewicza u Św. Andrzeja Boboli, powiedział, że Józef Mackiewicz był politykiem progermańskim. To jest wielkie uproszczenie. Chodziło o to, że myśliciele polityczni wileńscy, z prof. Swianiewiczem włącznie, byli zdania, że konflikt polsko-niemiecki będzie miał dwie konsekwencje. Konsekwencja pierwsza, że Rosja sowiecka z miejsca zaatakuje od tyłu, a druga, że Polacy, przy swoim emocjonalnym nastawieniu antygermańskim, wpadną prosto w ręce Moskwy. I tak się stało. Jak wiemy, 17 września Rosja od tyłu zaatakowała i, jak wiemy, Polacy przez cały okres II wojny światowej zaślepieni antygermanizmem, szukając porozumienia z Sowietami, mieli nieograniczoną wiarę, że z Sowietami można się dogadać, i nie zwracali uwagi na Katyń, na “Burzę” i na powstanie warszawskie. Jeszcze nawet w marcu 1945 roku polska elita polityczna ujawniła się wobec władz sowieckich, mając nadzieję, że się z nimi dogada.

Po upadku Polski w 1939 r. obaj Mackiewiczowie uciekli na Litwę, z której Stanisław wydostał się do Francji. Natomiast Józef nic chciał wyjeżdżać na Zachód, powrócił do Wilna, kiedy zostało ono wraz z najbliższymi okolicami oddane przez Sowiety Litwie Smetony. Tam uzyskał zezwolenie na wydawanie “Gazety Codziennej”. Oprócz redaktora Józefa Mackiewicza pisywali w niej następujący znani autorzy: Zdzisław Broncel, Barbara Toporska, Teodor Bujnicki, Kazimierz Hałaburda — przywódca Klubu Włóczęgów, Józef Bujnowski, jak również obecny laureat Nagrody Nobla Czesław Miłosz.

Przytoczymy dwa cytaty z tej “Gazety Codziennej”. Po pierwsze, co o sobie pisali tzw. krajowcy, czyli ta grupa ludzi, która uważała się za spadkobierców Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Krajowcami nazywamy się nie od dziś i nie od wczoraj. Jesteśmy Polakami, ale mamy swych politycznych przyjaciół wśród Litwinów, Białorusinów, mieliśmy ich wśród Ukraińców. Bo kraj nasz jest długi i szeroki, tak jak kiedyś rozległe ciągnęło się Wielkie Księstwo Litewskie. Poruszamy się dzięki temu myślą i tęsknotą po olbrzymim kraju jak w swojej ojczyźnie. Bo nie ma ziemi, na której rozbrzmiewałby język polski, litewski czy języki ruskie, która byłaby dla nas obcą ziemią (Numer z 3 stycznia 1940 roku).

Drugi cytat musiał w owym czasie działać na Polaków denerwująco. Pod datą 6-7 stycznia 1940 roku ukazał się artykuł Mackiewicza pt. “Fikcyjne wielkości i mali dnia powszedniego”.

We wrześniu 1939 r. w “Kurierze Wileńskim” ukazał się artykuł wstępny, którego końcowy ustęp brzmiał: “Tocząca się wojna to tryumf polskiej doktryny militarnej nad pruską tępotą”. Następny numer Kuriera już się nie ukazał. Nazajutrz bowiem niepodległość terytorialna Polski przestała istnieć. Widziałem jednak, jak senny oddział szedł na oddanie broni w neutralnym państwie. Naprzeciw wybiegł porucznik, jak z ram Grottgera wyjęty, w kożuszku, bez czapki, z rozpiętą pokrywą pustej kabury rewolweru: “Polacy! Dokąd wy idziecie?” Potem ugrzązł w błocie i płakał. Oddział wymijał go apatycznie, a żołnierze spodziewali się raz wreszcie gorącej kawy dostać, przynajmniej za kolczastym drutem. Kuchnie polowe dawno już diabli wzięli na tej niesłychanej wojnie. Zdawałoby się, że łuna bijąca od krwi wrześniowej klęski powinna niejako oświetlić poczynione błędy, wstrząsnąć nerwami, obudzić zmysł rzeczywistości. Siedzimy sobie na uboczu od toru wielkich zmagań i słuchamy, jak 4-milionowa Finlandia w drugim miesiącu wojny przeszła do ofensywy. Ale w ciasnym kółku drepcze się wciąż po utartych ścieżkach, znów po omacku od tabu do tabu (…). To, co ja w tej chwili piszę, uznane być może znowu za wielki crimen, za wielkie bluźnierstwo, przez purytanów fikcyjnego patriotyzmu.

Wkrótce skończyła się sielanka litewska. W drugiej dekadzie czerwca Rosja sowiecka zajęła wszystkie trzy republiki bałtyckie z Wilnem włącznie. Mackiewicz wycofał się do swojego domku w Czarnym Borze 12 km na południe od Wilna i najpierw zarabiał przy piłowaniu drzewa, a potem nabył konia i był tym, co się na Wileńszczyźnie nazywało “izwoszczyk”, tzn. wynajmował się do wożenia rzeczy. Przeżycia te są opisane w powieści “Droga donikąd”.

Przytoczmy inny fragment, którego nie ma w “Drodze donikąd”, a który ukazał się po wojnie we “Lwowie i Wilnie” (nr 63 z 1948) wydawanym w Londynie przez Stanisława Mackiewicza.

W nocy z 2 na 3 marca 1941 wracaliśmy z Bieniakoń, odwiózłszy tam większą partię przemytu. Przed samymi Jaszunami przebiegł nam drogę wilk, co mój towarzysz uważał za szczególnie zły znak. — ” To tak, powiada, jakby sto kotów naraz”. Nie będę już się rozpisywał nad stanem ‘drogi, po której sunęły płozy naszych sań. Noc, wiatr, deszcz ze śniegiem. Przywlókł nas wreszcie zmęczony koń do karczmy. Wicher targał domostwem, a kto z zewnątrz wchodził do izby, ten oblepiony był topniejącym śniegiem na kapturze burki, brwiach, rzęsach, ciekł na twarzy łzami złej pogody. O takiej porze przyjemnie jest wypić gorącej herbaty z wódką. Przy stole siedziało kilku chłopów, na ławach spało dwóch. Raz jeszcze rozwarły się drzwi i otoczeni zimną parą weszli furmani Żydzi. Było ich siedmiu. Potupali, wysmarkali nosy w palce, wytarli twarze rękawem, brody dłońmi, przysiedli się wzdłuż ławy.
Usługiwała córka karczmarza. Gospodarz:, Żyd, nie wstawał, tylko z przyległego pokoju, leżąc w łóżku, wydawał dyspozycje chrapliwym głosem. Od furmanów pociągnęło zapachem kapusty, smrodem owczyzny, wiatrem, psiną. Zrobiło się ciasno a nieprzytulnie.
Przyjaciel mój wstał znad stołu i odrzucając szerokim gestem połę kożucha, wydostawał z kieszeni spodni pieniądze.
— Ile trzeba zapłacić?
Drzemałem po trochu i nie bardzom słyszał, o co tam właściwie spierał się on z gospodarzem. Zdaje się, że herbaty wydały mu się być policzone za drogo. Drzemka przeszła mi zupełnie dopiero wtedy, gdy dyskusja przybrała głośniejszy obrót. Karczmarz warczał i chrypiał za ścianą. Ten zaś stał pośrodku wielkiej izby, oświetlony słabym światłem lampy naftowej, trzymał pieniądze w ręku i dogadywał, targował się coraz donośniej.
— Ach ty! taki… Żyd! – huknął nagle.
— Co znaczy Żyd! Ja tobie dam “Żyd!”… — rozwrzeszczał się głos karczmarza z drugiego pokoju. — To teraz niepolskie czasy!!!
Nastała sekunda milczenia.
— Ooo — odezwało się naraz kilka głosów znad stołu. I znowu cicho. Było tak jakby każdy rozumiał, że padły jakieś ważkie słowa, jakieś słowa sięgające głęboko poza cenę szklanki herbaty, poprzez kożuch, siermięgę, koszulę, aż do skóry, może głębiej, aż do serca. Coś tu zapachniało odwiecznym sporem poczuciem zbiorowej odpowiedzialności, ropiejącą raną dnia dzisiejszego.
Żydowscy furmani, proletariat, wierna ostoja bolszewizmu, powstali z ław powoli. Jeden z chłopów leżący w kącie na ławie spuścił nogi i skrobał się teraz w głowę, czy to ze snu, czy z determinacji. Drugi ponuro patrzył na Żydów. Powstałem i ja ze swego krzesła, instynktownie, jakby dla uczczenia powagi chwili, która mogą się stać początkiem jakiejś nieokreślonej walki. Jeszcze kilka sekund i nagle jeden z furmanów żydowskich, taki średniego wzrostu, w kapocie do ziemi, z czapką na oczach i batem w ręku, wyszedł na środek, odsunął delikatnie mego przyjaciela i zwracając się na wpół do pokoju, w którym leżał gospodarz, a na wpół do nas, zawołał:
— Uj, co jest? Co on gada?! “Polskie” nie “polskie”? Panowie, a politika? Sza! — A później obrócony już do swych towarzyszy, dodał z naganą w głosie: — Co on gada? Ja nie rozumiem, co jemu jest!
Nastąpiło zupełne odprężenie. Towarzysz mój, rzucając pieniądze na stół, mruczał tylko jeszcze coś pod nosem i można było wyrozumieć w końcu słowa: “… przyjdą nasi”. Wtedy Żyd, siadając z powrotem, z tą samą perswazją dorzucił:
— Nu, nu, przyjdą, niech przyjdą, nu, daj Boże.

To była typowa scena Józefa Mackiewicza. On czuł się najlepiej wśród ludzi prostych, we wsi, na polu, w lesie. Opisy tych sytuacji są najlepsze. Natomiast miasta, nawet Wilno, wypadały nieco słabiej.

Ale okupacja sowiecka skończyła się. W czerwcu 1941 przyszli Niemcy i byli aż do lata 1944. Z tego okresu, nieco kontrowersyjnego, o ile chodzi o Józefa Mackiewicza, omówimy trzy zagadnienia: kwestię wyroku śmierci na niego, jego wyjazd do Katynia i jego reakcję na polską propagandę radiową z Londynu.

Najpierw sprawa wyroku śmierci. Pod okupacją niemiecką wychodziła w Wilnie gazeta wydawana przez Niemców pt. “Goniec Codzienny”. Redaktorem tej gazety był Czesław Ancerewicz, administratorem Rosjanin zamieszkały przed wojną w Wilnie Eugeniusz Kotlarewski, a jego pomocnikiem Mackiewicz imieniem Bohdan. Wychodziła również nielegalna “Niepodległość” wydawana przez Biuro Informacji i Propagandy wileńskiego okręgu AK. Zaczęło się od tego, że w nr 12 tej “Niepodległości” ze stycznia 1943 ukazał się artykuł “Pod pręgierzem trzej panowie z Gońca Codziennego”, w którym piętnowano Czesława Ancerewicza, określając go jako “nędznego dziennikarza z Białegostoku”, Józefa Mackiewicza, którego określono jako “Literata i polityka bez zasad i moralno-obywatelskiego oblicza” i “zwykłego kanciarza” Eugeniusza Kotlarewskiego. Autorem tego artykułu był niejaki Wroński, który za polskich czasów siedział “za komunę”, a potem, za czasów sowieckich (1940-41) współpracował z “Wileńską Prawdą” (2).

Przy Komendzie Okręgu Wileńskiego AK istniał Wojskowy Sąd Specjalny, gdzie głównym sędzią był “Justyn”, czyli Stanisław Ochocki. W 1944 był on jednym z niewielu członków cywilnej administracji wileńskiej, którzy ujawnili się przed władzami sowieckimi i został kierownikiem Biura Repatriacyjnego. Potem w PRL siedział w więzieniu.

Pod okupacją niemiecką procedura była taka, że wyroki śmierci wydane przez Wojskowy Sąd Specjalny wymagały dwukrotnego podpisu komendanta okręgu. Pierwszy podpis był uprawomocnieniem wyroku, a drugi był nakazem wykonania. Podziemie wileńskie działało szybko; już w pierwszych dniach marca 1944 został zastrzelony w kruchcie kościoła Św. Katarzyny Czesław Ancerewicz (3) Wyrok ten wykonał nie byle kto, bo osobiście Sergiusz Piasecki. Należał on do samodzielnej organizacji, która współpracowała z lokalną AK w wykonywaniu wyroków śmierci (4).

Czy były wyroki na Kotlarewskiego i Mackiewicza nie wiadomo, ale można domyślać się, że pewnym czynnikom w wileńskiej AK chodziło o wydanie i wykonanie tych wyroków. Mackiewicz twierdzi (vide “Nowy Świat”, New York, 11 maja 1970), że po ukazaniu się szkalującego artykułu w “Niepodległości” złożył prokuraturze AK pisemny protest. Nie jest wykluczone, że rozprawa odbyła się zaocznie i wyrok, którego podstawą był artykuł Wrońskiego, został wydany, a może nawet podpisany (tzn. zatwierdzony) przez komendanta okręgu po raz pierwszy. Natomiast na pewno, jeżeli był, nie został podpisany po raz drugi, bo gdyby miał dwa podpisy, to zostałby wykonany.

Wreszcie trzeba powiedzieć, że wielu oskarżało Mackiewicza, ale jeszcze nikt nie zdołał przedstawić niezbitych dowodów na to, że współpracował on z “Gońcem Codziennym”, z wyjątkiem wywiadów katyńskich, o czym będzie jeszcze mowa.

Inną sprawą, którą trzeba poruszyć, jest wyjazd Józefa Mackiewicza do Katynia. Wiosną 1943 doszło do uszu Mackiewicza, że władze niemieckie chcą się z nim skontaktować w tej sprawie. Chcąc być lojalnym w stosunku do polskich władz podziemnych, na pewien czas ukrył się, żeby przez znanego mu pułkownika, który nosił pseudonim “Przyjaciel”, uzyskać placet AK (5). Kiedy zapytałem Mackiewicza korespondencyjnie, jak nazywał się ten pułkownik, z którym on się kontaktował, odpowiedział, iż nie znał nazwiska. (W konspiracji lepiej było wiedzieć jak najmniej.) Tenże pułkownik występuje w “Nie trzeba głośno mówić”, ale jest już w Warszawie. Spośród kilku pułkowników wileńskiej AK jedynie komendant okręgu Krzyżanowski (“Wilk”) jeździł niekiedy do Warszawy. Dopiero na początku lata 1944 (czyli w tym samym czasie co i u Mackiewicza) był w Warszawie wileński pułkownik występujący pod pseudonimem “Stanisławski”. De facto był to ppłk dypl. Stanisław Heilman, kawaler Virtuti Militari, przedwojenny oficer 1 Dywizji Piechoty Legionów. Latem 1944 powrócił on z Warszawy do Wilna. W jesieni 1944, już pod okupacją sowiecką, był komendantem okręgu wileńskiego AK, wpadł w ręce sowieckie, został skazany na wiele lat łagrów i zmarł pod Workutą przed 1956 rokiem.

Nie ulega więc wątpliwości, że Mackiewicz pojechał do Katynia za zgodą władz akowskich. Natomiast kiedy wracał, najpierw Niemcy zawieźli go do Warszawy, gdzie skontaktował się on z przedstawicielami Biura Informacji i Propagandy (BiP). Tam powiedziano mu, że ma się rozumieć Rosjanie dokonali zbrodni katyńskiej, ale Niemcy “dosypali” również trupy przez sobie pomordowanych. Mackiewicz wersję tę absolutnie odrzucił i z tego powodu rozpoczął się zatarg pomiędzy BiP-em a Mackiewiczem.

Zresztą wersja o “dodaniu” oficerów pomordowanych przez Niemców była wówczas w Warszawie popularna, do czego przyczyniło się zaślepienie antyniemieckie wynikłe z nieludzkich prześladowań hitlerowskich. Na przykład, rezydentka AK w Mińsku Litewskim, niejaka “Grażyna” opisuje w ten sposób powrót z Warszawy swego mińskiego kolegi “Bernarda” wkrótce po wykryciu grobów katyńskich: Opowiada mi, że Polski Czerwony Krzyż na polecenie władz niemieckich wzywał moją matkę, żeby odczytać jej treść dokumentów znalezionych przy jednej z ofiar katyńskich. Te dokumenty, to legitymacja członkowska wystawiona na imię i nazwisko mego brata z klubu sportowego w Rembertowie, wyciąg jego metryki urodzenia, następnie metryka jego córki Krystyny i wreszcie listy. Matka moja nie uwierzyła tej “insynuacji niemieckiej”. “Bernard” naturalnie też nie wierzy i podaje mi owa straszliwa wieść z humorem, jak anegdotkę. Musiałam bardzo się zmienić, zachwiać się, bo w pośpiechu przyskakuje do mnie, sadza na krześle, podaje wodę.
— Co się stało — pyta zaniepokojony.
Nie mogę odpowiedzieć, tylko z głębi moich piersi wydobywa się przeciągły, bolesny jęk. “Bernard” już rozumie.
— Więc to wszystko się stało! Więc taka jest rzeczywistość! Boże…Boże… — szepce głucho, przerażony własnym odkryciem (Maszynopis “Grażyny”, s. 322, patrz: G. Lipiński, “Jeśli zapomnę o nich”, Spotkania, Paryż 1988).

W kraju dotychczas krąży wersja o “dodaniu” przez Niemców zamordowanych do grobów katyńskich.

Po powrocie do Wilna Mackiewicz udzielił wywiadu sprawozdawczego ze swojej podróży redaktorowi “Gońca Codziennego” Lubieżyńskiemu. Wywiad ten został opublikowany.

Od tej chwili datuje się rozpętanie zwielokrotnionej nagonki na moja osobę. Wymyślano najróżniejsze rzeczy. Bolszewicy mogli mnie, gdyby chcieli z łatwością zastrzelić. Mieszkałem w dalszym ciągu w małym, samotnym domku w lesie. Ale to mogłoby — po Katyniu — sprawić złe wrażenie. Woleli zainspirować kampanię “polskimi” nie tyle rękami, co językami. Do tego włączyło się, jak mnie poinformowali zaufani ludzie, niezadowolenie BiP-u Kom. Gł. AK w Warszawie z władz wileńskich, że udzieliły mi placet na wyjazd do Katynia (J. Mackiewicz, “Nowy Świat”, New York, 11 maja 1970).

Z kolei przejdźmy do zagadnienia, które można zatytułować “Tu mówi Londyn”. Na terenach wileńskich, jeżeli ludzie mieli uprzednio jakieś nadzieje w stosunku do Sowietów, to one już się rozwiały. A jeżeli mieli jakieś nadzieje w stosunku do Niemców, to również już się skończyły. Popularność Polski wśród lokalnej ludności rosła gwałtownie i wiara w polskie radio “Tu mówi Londyn” była coraz większa. A cóż Londyn mówił? Że bolszewicy nie są tacy straszni, że już nie są tacy jak dawniej, że wybieleli, że ucywilizowali się. Raz na tydzień przemawiał Stroński, to był balsam optymizmu. Po Teheranie radio polskie mówiło, że sytuacja jest bardzo dobra. Osobiście pamiętam, jak po Teheranie, w styczniu 1944 przeczytałem dwie rzeczy. Jedna to przemówienie Stanisława Mikołajczyka do kraju, które było wybitnie optymistyczne, a drugie to broszura Stanisława Mackiewicza, w której pisał on, że już jest koniec, że jedynie cud może doprowadzić do Polski niepodległej, dlatego że cała wschodnia Europa została bezwarunkowo oddana Sowietom pod ich władanie. W owym czasie byłem już na tyle zorientowany, że wiedziałem, iż polskim premierom i polskiej oficjalnej propagandzie wierzyć zbytnio nie można. Że nie mówią oni całej prawdy. Zawierzyłem więc Stanisławowi Mackiewiczowi i dzięki temu byłem przygotowany na zakończenie wojny takie, jakie było. Ale ciekawe, że obaj bracia, choć na odległość, reagowali podobnie. W Londynie Stanisław był zagoniony, zaszczuty, bo przecież Stalin mówił, że chce Polski silnej, Roosevelt mówił, że Polska jest sumieniem narodów. A Mackiewicz śmie twierdzić, że Polski niepodległej nie będzie! Zdrajca!

W podobnej sytuacji znalazł się w Wilnie, na drugim krańcu Europy, młodszy brat Józef, który starał się przeciwdziałać audycjom “Tu mówi Londyn” wybielającym Sowiety. Rozdawał on znajomym pamflety, składał polskim czynnikom podziemnym memoriały, a nawet napisał jakąś powieść polityczną, która nie ukazała się drukiem.

Latem 1944, przed nadejściem armii sowieckiej, Józef Mackiewicz wraz z Barbarą Toporską zaczął wycofywać się na zachód. Wówczas niewielu wilnian uciekało przed bolszewikami. Najpierw wyjechał on do Warszawy, potem, jeszcze przed wybuchem powstania, zdążyć przenieść się do Krakowa. Wreszcie w styczniu 1945, kiedy rozpoczęła się zimowa ofensywa sowiecka, wyjechał do Wiednia, a potem z Wiednia do Mediolanu transportem, który miał wieźć pasażerów, ni mniej ni więcej, do Osttürkmenische Waffen SS. Podróż tę opisał Mackiewicz później w ten sposób:

Wyjazd z Wiednia nastąpił w drugiej połowie lutego 1945. Wykoncypowana została taka typowa dla okresu reżimu hitlerowskiego “lipa”, a jedna z największych jakiej byłem świadkiem: kilku Tatarów krymskich, litewsko-polskich, kilku Karaimów z Trok, kilku Gruzinów i jeden Azerbejdżanin; poza tym eleganckie panie z Warszawy, Wilna i Krakowa, panowie obładowani walizkami z najlepszej skóry świńskiej, kierownik poczty z Zawias czy Jewla, który ciągnął na plecach worek kartofli, bo mu powiedziano, że jest ich brak we Włoszech, inżynier, który kiedyś budował chłodnie w Nowej Wilejce, towarzystwo w bogatych futrach, dwie panie w wyjątkowo jaskrawych kapeluszach, nawet jedna taka, która wiodła na smyczy rasowego jamnika (…), a druga ostatniej mody teriera; oficerowie jadący do Drugiego Korpusu, ziemianie z naszych kresów, trochę biedaków bez grosza przy duszy, stary, wyranżerowany już działacz pierwszej emigracji rosyjskiej, żony jadące do swych mężów w ósmej armii alianckiej, z bagażami, z biżuterią, z dolarami, wszystko to razem było: “Osttürkmenische Waffen SS”!…(…) Ktoś w tę czarną noc przeciwlotniczą zaintonował przez zęby piosenkę (…), ktoś się roześmiał półgłosem, ktoś inny syknął. Wiatr targał poszarpaną blachą na dachu kamienic, zgrzytał żelaziwem. Wiedeń spał niezdrowym, klęskowym snem, podziurawiony, zaklejony mokrym, nie sprzątanym śniegiem.
Jak się to wszystko razem mogło zmieścić w pojęciu: “Wschodnioturkmeńskie SS”, które dla jakichś polityczno-militarnych racji musiało jechać do Włoch? Jak w ogóle mogło dojść do podobnego absurdu, żeby w czasie, gdy największe rygory zabraniały nie tylko cudzoziemcom, ale i Niemcom, jeżdżenia kolejami, podstawiono w tę noc na Westbahnhof, z największym wysiłkiem uruchamiany każdorazowo po każdodziennym bombardowaniu, podstawiono, powtarzam, trzy doskonałe wagony dla osób i ich bagażu, dla pań i paniuś, dla dzieci i piesków, tylko dlatego, że osoby te pragnęły bardzo wydostać się do Włoch, a stamtąd przedostać się na stronę aliancką? W jaki sposób mogło się dziać coś podobnego pod okiem czujnego gestapo, a pod formą bezczelnie, nachalnie, fantastycznie egzotyczną ?
Jechało nas przeszło osób osiemdziesiąt (“Fakty, przyroda i ludzie”, s. 156).

Wkrótce po przybyciu do Włoch znalazł się Mackiewicz w Drugim Korpusie i zaczął pracować nad książką o Katyniu. Książka ta ma dwie wersje. Jedna jest pod jego nazwiskiem i po polsku nie została wydrukowana. W przekładzie natomiast ukazała się w Szwajcarii, w Anglii, w Stanach Zjednoczonych, we Włoszech, w Hiszpanii, w Niemczech i we Francji. Natomiast druga wersja tej książki z pewnymi dodatkami i z przedmową gen. Andersa znana jest jako “Zbrodnia katyńska w świetle dokumentów”.

Po wojnie brał też udział Mackiewicz w komisji katyńskiej Stanów Zjednoczonych i był przez nią używany jako ekspert do oceny sowieckiego raportu w sprawie Katynia.

Jednocześnie w okresie powojennym publikował Józef Mackiewicz felietony we “Lwowie i Wilnie” i w “Wiadomościach” aż prawie do samego końca istnienia tych tygodników.

W 1955 r. zostali wybrani, wraz z bratem Stanisławem, w ankiecie “Wiadomości” jako dwaj najbardziej poczytni polscy pisarze. A w parę lat później, kiedy redaktor “Wiadomości” Grydzewski rozpisał ankietę na temat “Kogo wybralibyśmy do emigracyjnej Akademii Literatury?”, Józef Mackiewicz zajął jedno z czołowych miejsc.

W 1955 r. zostały wydane książki Józefa Mackiewicza. Jedna z nich pt. “Karierowicz”, której akcja ma miejsce w początkowych latach Polski niepodległej w okolicy Białowieży, nie odegrała większej roli. Natomiast w tymże roku wyszła jedna z trzech największych powieści Mackiewicza pt. “Droga donikąd”. Akcja jej toczy się w okresie sowieckiej okupacji Wilna, gdzie w zakończeniu bohater powieści wraz z żoną i kochanką, na jednym koniu jadą po prostu do lasu. Jedna z tych kobiet pyta go:
— A dokąd ta droga? A on odpowiada: — Donikąd.

Ktoś kiedyś drwiąc mówił, iż myśmy wszyscy wiedzieli dokąd idziemy, a jedynie zdezorientowany Mackiewicz nie wiedział i napisał “Drogę donikąd”.

To przypomina mi opowiadanie księdza uciekiniera spod Ostrołęki, który schronił się w 1939 r. w Wilnie. Kiedy wywożono w czerwcu 1941 r. mieszkańców Wilna i okolicy do Sowietów, a wywożono w sposób ciągły, tzn. samochody woziły ludzi na stację dzień i noc, gdzie ładowano ich do bydlęcych wagonów, ksiądz ten był już spalony kompletnie. Wszystkie adresy, wszystkie zakony, wszystkie plebanie, gdziekolwiek przedtem był, NKWD już sprawdziło. Gdziekolwiek się pokazał mówiono:
— Już tu byli, już księdza szukali.
Ostatnią noc z 21 na 22 czerwca 1941 spędził w tym, co nazywało się na Wileńszczyźnie drewutnią, tzn. w składziku drzewa. I to już była jego droga donikąd, bo z tego składziku nie miał dokąd iść. A gdy obudził się nad ranem, usłyszał bombardowanie lotniska w Porubanku i to go uratowało. Czyli nie tylko Mackiewicz nie wiedział w owe dni czerwcowe 1941 roku dokąd się udać.

W 1957 ukazała się “Kontra”. Dotyczy ona oddania w ręce sowieckie po drugiej wojnie światowej Kozaków, którzy walczyli przeciwko Sowietom. Miało to miejsce na terenie północnych Włoch i południowej Austrii. Akcję tę przeprowadzał znany szkocki pułk Argyll and Sutherland Highlanders. Kiedy ukazała się ta książka, w Izbie Gmin padło pytanie, czy dokumenty przytoczone przez Mackiewicza są prawdziwe? Odpowiedź brzmiała, iż niestety tak.

Wydawanie ludzi w ręce sowieckie po drugiej wojnie światowej jest plamą na sumieniu Aliantów, którzy rzekomo walczyli o wolność narodów. Ale dopiero bez mała 20 lat po Mackiewiczu, sprawie tej poświęcił książkę pt. “The Last Secret” Nicholas Bethell.

W 1962 r. Mackiewicz wydał książkę pt. “Sprawa pułkownika Miasojedowa”. To są zagadnienia, które bardzo interesowały pokolenie moich rodziców i starsze. Chodziło o to, że pułkownik carskiej armii Miasojedow został oskarżony na początku pierwszej wojny światowej o szpiegostwo na rzecz Niemiec, został skazany i powieszony. Wszystko to odbywało się na tle przegranej rosyjskiej w bitwie pod Tannenbergiem, gdzie Niemcy pokonali dwie armie, II Samsonowa, która stacjonowała w Polsce centralnej, i I Rennenkampfa, która stacjonowała w Wilnie i dlatego w obydwóch tych armiach było wielu Polaków. Klęskę tę opisuje dwóch autorów, Sołżenicyn i Mackiewicz. Mnie opis Mackiewicza lepiej się podoba.

Warto wspomnieć, że ta bitwa pod Tannenbergiem to był pierwszy wypadek electronic warfare. Gdyż na najwyższym szczeblu dowodzenia z obydwóch stron używano już radia, z tym, że carskie wiadomości nie były zakodowane, więc Niemcy dokładnie wiedzieli, jakie są rozkazy dla armii carskiej i dlatego tak łatwo najpierw pokonali jedną, a potem drugą.

W 1964 r. został wydany zbiór nowelek, zupełnie nie mackiewiczowskich, delikatnych, lekkich, pt. “Pod każdym niebem”.

W 1965 r. wyszła “Lewa wolna”, druga wielka monumentalna powieść Mackiewicza. Ale mógłby ktoś zapytać, skąd taki tytuł. Dla mnie jest on całkiem bliski, bo pamiętam opowiadanie moich rodziców, którzy końmi uciekali latem 1920 ze środka Wileńszczyzny pod Warszawę, jak stale ich, jadących na zmęczonych koniach po prawej stronie drogi, mijały kolumny wojskowe, cofające się w popłochu przed bolszewikami, z okrzykami “Lewa wolna! Lewa wolna!”

Powieść Mackiewicza pod tym właśnie tytułem opisuje wojnę, która odegrała ogromną rolę w dziejach Europy. Zatrzymała ona pochód sowieckiej Rosji na zachód z jednej strony, a z drugiej utwierdziła niepodległe Państwo Polskie. Była to wojna na śmierć i życie, bo Polakom zależało bardzo na utrzymaniu dopiero co uzyskanej niepodległości, a bolszewikom na połączeniu się ze zrewolucjonizowanymi Niemcami i w ten sposób dotarciu do Renu. Doprowadziłoby to do dominacji sowieckiej w Europie już w roku 1920.

Kiedy ukazała się “Lewa wolna”, urządzono wieczór poświęcony tej powieści, na którym Marian Hemar powiedział, że w literaturze polskiej dotychczas jedni autorzy pisali o wojnie dla dzieci, np. Gąsowski, a inni dla młodzieży, np. Sienkiewicz, i że dopiero teraz Mackiewicz po raz pierwszy napisał o wojnie dla dorosłych, z całą grozą zabijania. Niewątpliwie Hemar miał rację.

Książka ta ma wiele wątków, jednym z nich są dzieje oddziału kawalerii wojsk litewsko-białoruskich. Trzeba pamiętać, że w składzie armii polskiej były dwie dywizje litewsko-białoruskie wraz z kawalerią i właśnie Mackiewicz opisuje nie oddział rdzennie polski, a kawalerię wojsk litewsko-białoruskich. Te dwie dywizje później nazywały się dziewiętnasta stacjonująca w Wilnie, i dwudziesta dziewiąta stacjonująca w Grodnie.

W książce tej występuje też element o wiele poważniejszej wagi, a mianowicie krytyka Piłsudskiego. Zasadniczym powodem tej postawy Mackiewicza jest to, że w 1919 r., kiedy z południa atakował bolszewików carski generał Denikin, który miał silne poparcie w Anglii i Francji, Piłsudski pozostał bezczynny, pomimo usilnych zabiegów Aliantów, aby uderzał jednocześnie z Denikinem i razem z nim doprowadził do zagłady bolszewików. Polska armia jednak stała z bronią u nogi. Niestety, jak zwykle, znamy w historii tylko jedną rzeczywistość, wiemy, co się stało, wiemy, że Denikin został pokonany. Natomiast możemy jedynie przewidywać, że gdyby Piłsudski postąpił inaczej, bolszewicy byliby pokonani. Piłsudski był człowiekiem przebiegłym, wysłał do Denikina dwóch przedstawicieli, całkiem różnych, kontrowersyjnych — reakcjonistę, eks-generała carskiego, Karnickiego, i zdecydowanego lewicowca, Iwanowskiego, i obydwóm kazał składać raporty na ten sam temat — jakie Denikin i jego otoczenie mają zamiary w stosunku do Polski niepodległej? I obaj przysłali identyczne raporty, z których wynikało, że w najlepszym wypadku można mówić o jakimś bardzo małym państwie polskim w granicach Królestwa Kongresowego. I to był powód, dla którego Piłsudski powstrzymał się od akcji.

Stanisław Mackiewicz tłumaczył decyzję tym, że Piłsudski, który był za miodu prześladowany przez carską władzę, reagował w sposób osobisty i dlatego był przeciwny Denikinowi. Mnie się wydaje, że to jest nieco powierzchowna ocena Piłsudskiego. Był on wybitnym mężem stanu i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że w wypadku zwycięstwa Denikina zostanie z nim sam na sam, bo nikt go nie poprze. Natomiast w wypadku zwycięstwa bolszewików, Alianci będą musieli pomóc, bo Polska będzie jedyną siłą, która zdoła powstrzymać bolszewików, co się de facto stało.

Józef Mackiewicz pisze również dokładnie i szczegółowo o tym, jak w 1920 roku bolszewicy organizowali świat robotniczy przeciwko Polsce. Mianowicie Kongres Kominternu w Leningradzie w lipcu 1920 r. doprowadził do tego, że w Gdańsku robotnicy odmówili ładowania transportów dla armii polskiej. W Belgii wprowadzono zakaz sprzedaży Polsce broni i żywności. W Wielkiej Brytanii Ernest Bevin występował przeciwko wysyłaniu broni do Polski. W Niemczech skomunizowany ruch robotniczy utrudniał transporty, w Czechosłowacji rząd i prokomunistyczne związki robotnicze uniemożliwiały transporty do Polski.

W zakończeniu tej powieści Mackiewicz ma jeszcze inny zarzut w stosunku do Piłsudskiego, a mianowicie pakt ryski. Mackiewicz, który występował zwykle w obronie ludzi słabych i zapomnianych, uważał, że była to zdrada wszystkich Polaków kresowych, wszystkich na wpół Polaków, ćwierć Polaków, którzy liczyli na Polskę, że oni zostali pozostawieni sami sobie. Józef Mackiewicz nie był jedynym, który tak sądził.

Znałem w Londynie oficerów armii polskiej, którzy mówili, że byli przekonani w 1920 r., że była to jedynie “pieredyszka”, że to tylko gra, że przecież Polska nie zostawi tych Nadberezyńców, tych pod Winnicą, tych pod Żytomierzem, tych koło Słucka samych sobie. A tym bardziej nie wycofa się na zachód oddając Sowiotom nawet te tereny, które były w rękach Wojska Polskiego. Wielu ludzi miało o to pretensje do polskich władz państwowych. Płk dypl. Michał Protasewicz pisał do mnie w liście z 9 stycznia 1975:
“Jak wszyscy kresowcy kląłem Grabskiego za Traktat Ryski. Niestety Piłsudski przegrał tę sprawę, a przegrał w pierwszym rzędzie dlatego, że nie poparła go poważna część narodu polskiego”.

W kilka miesięcy po ukazaniu się “Lewej wolnej” w 1965 r. Biuro Studiów SPK zorganizowało parę zebrań protestacyjnych. Nie chodzi o to, że ci, którzy brali udział w tych zebraniach mieli inne zdanie niż Mackiewicz i wyrażali się o nim krytycznie, każdy może mieć własną opinię, lecz chodzi o to, że starali się oni oczernić autora “Lewej wolnej”. Zasadniczy wykład na tych zebraniach wygłosił dr mjr Stefan Benedykt, który cytując słowa Mackiewicza: daleki był widok z wysokości siodła, komentował je: ale to nie ułan polski spojrzał daleko, raczej ruski białogwardzista. A dalej używał takich określeń: Klimat całej powieści nie jest polski, jest obcy, często wrogi Polsce (…). Jest coś niewątpliwie chorobliwego w stylu pisarskim Mackiewicza, ale i coś zupełnie obcego (…). Ta droga, po której szedł w okresie ostatniej wojny, kazała mu opisać najpiękniejszą wiosnę polskiej niepodległości i wielkie zwycięstwo nasze – -po tylu latach z tak straszna nienawiścią, choć z cynicznym talentem (…). Mackiewicz odszedł z polskiej drogi i jego uraz antykomunistyczny jest równocześnie antypolski. To połączenie stanowiska antykomunistycznego z antypolskim niewątpliwie ucieszyło propagandzistów PRL.
A dr płk dypl. Stanisław Biegański, naukowiec wojskowy nazwał Mackiewicza polskim propagatorem sowieckiej sztuki wojskowej i stwierdził, iż autor dał w swojej koncepcji walki upust pasji niszczenia własnego gniazda i obraz rozkładu działań ludzkich na rozklekotaną masę odruchów i najniższych instynktów.
Z kolei gen. Tadeusz Pełczyński stwierdził, iż Mackiewicz przedstawia ją (walkę o Polskę niepodległą) w sposób zohydzający wszystko, co polskie (…). Rosja jest ukochaniem Mackiewicza (…). Mackiewicz pisze po polsku, ale czuje po rosyjsku, ściślej mówiąc, po białorosyjsku. Jest patriotą carskiej Rosji i jej interesy stawia ponad wszystko inne.
Wreszcie dr Józef Garliński mówi: Dla mnie książka Mackiewicza jest paszkwilem na naród polski (6).

Niewątpliwie “Lewa wolna” może być kontrowersyjna i może wywoływać krytykę, ale przytoczone wyżej wypowiedzi ludzi znanych na emigracji można wyjaśnić tylko tym, że niektóre środowiska polskiej inteligencji są zdecydowanie nietolerancyjne intelektualnie. Nie znoszą one człowieka, który myśli inaczej niż te środowiska i jeżeli takiego człowieka napotkają, to muszą go zgnębić. Ich zdaniem człowiek ten “szkaluje własne gniazdo”, “odszedł od polskości” i już właściwie “nie jest Polakiem”. Jest to niesamowicie smutny obraz polskiej inteligencji, która nie dopuszcza inności, szczególnie inności intelektualnej.

W pięć lat po “Lewej wolnej”, w 1969 r. wyszła trzecia i już ostatnia wielka powieść Józefa Mackiewicza “Nie trzeba głośno mówić”. Jest to jak dotychczas jedyne przedstawienie ogólnych dziejów na terenach polsko-litewsko-białoruskich pod okupacją niemiecką w latach 1941-44. Autor naświetla sytuację wielostronnie. Opisuje działania sowieckie, litewskie, białoruskie, polskie, jak również działanie niemieckie, które było najsilniejsze wówczas na tych terenach. A między tym wszystkim byli ludzie biedni, znękani, przeciętni ludzie rzucani z jednej skrajności w drugą i mordowani nie wiadomo przez kogo i za co.

Mackiewicz jest chyba jedynym człowiekiem, który opisuje działanie w tym okresie Kościoła katolickiego, przed którym stanęło zadanie szerzenia wiary w kierunku wschodnim w ślad za armią niemiecką, posuwającą się w głąb Sowietów. Kościół ma się rozumieć nie chciał stworzyć wrażenia, że idzie razem z Niemcami na podbój Rosji, więc potajemnie zostali wysłani księża ochotnicy, nieraz najlepsi i najbardziej odważni. Niemcy zauważyli to działanie i zarządzili wyłapywanie księży misjonarzy. Akcja ta zbiegła się z akcjami działających w terenie organizacji komunistycznych i większość księży wyginęła. Spośród księży wileńskich, którzy wyruszyli na wschód i zginęli, był znany przed wojną ks. Henryk Hlebowicz, jak również jezuita ks. Antoni Światopełk-Mirski.

Pisząc “Nie trzeba głośno mówić” Józef Mackiewicz oddał niezapomniane usługi tym ziemiom i tym ludziom, których stolicą było Wilno. W tej powieści jest opis mordowania Żydów, chyba jedyny, jakie czytałem, gdzie nie tylko są opisani mordowani, ale również mordujący, gdzie widać, jaka to jest straszna robota, jaki straszny wysiłek zarówno moralny, jak i fizyczny, żeby ludzi mordować.

Powieść ta jest szeroko zakrojona. Akcja jej toczy się nie tylko na terenach wileńskich, ma ona miejsce również w Moskwie, Mińsku, Berlinie, Warszawie i Londynie. Czytelnikowi tej książki nasuwa się ogólny wniosek: wielką szkodę Niemcy wyrządzili Europie; zdołali tyle dokonać, tyle osiągnąć, ale zamiast Europę ratować w jakiś sensowny sposób, wpuścili bolszewików do wewnątrz. A przyczyną tego było nieludzkie nastawienie hitlerowskich Niemiec do wielu innych narodów Europy.

W związku z moją recenzją tej książki (7) wywiązała się korespondencja z Autorem, z której pragnę przytoczyć dwie ważne wypowiedzi.

“Jak Pan słusznie zauważył swojego czasu, wcale nie poświęciłem mojej książki podziemiu polskiemu. Ale nie mogłem go oczywiście ominąć w tym kontekście. Jeżeli chodzi o wileńskie podziemie, to potraktowałem je raczej b. ‘łagodnie’ w znaczeniu naszej oficjalnej propagandy i dziś już historii kanonizowanej. O tym, że tamte oddziały AK uzbrajane były przez Niemców, wiedział każdy z Polaków (‘tylko nie trzeba o tym głośno mówić’), z Litwinów i Białorusinów (wszyscy mówili i mówią zresztą głośno). To była rzecz równie kategorycznie znana, jak dziś kategorycznie zaprzeczana. Solidarność pod tym względem u nas jest b. duża. (…) Pan chyba sam wie najlepiej, jak trudno jest dojść dzisiaj obiektywnej prawdy, jeżeli ta prawda jest komuś nie na rękę. A ostatecznie nikomu na żadnej demaskacji nie zależy. Mnie też nie zależało. Potraktowałem to tylko schematycznie, Absurdalna sytuacja, w której Niemcy uzbrajali zarówno Polaków jak i Litwinów, żeby walczyli z partyzantką sowiecką, a oni – bili się między sobą, jest naturalnie godna obiektywnej historii. Ale obiektywnych historyków jest dziś coraz mniej i wymierają coraz bardziej. Prawdą jest to, co się za prawdę uważa” (List J. Mackiewicza z 16 sierpnia 1970).

“Bodaj jeszcze gorzej ma się rzecz ze ‘świadkami’ z litewskiej i białoruskiej strony. Ich załganie przelicytowuje polskie. (Poza oczywiście bardzo prywatną i cichą rozmową i to w wyjątkowych wypadkach). Chodzi o to: ażeby ‘świadczyć’, muszą wyjawić własne stanowisko ówczesne, z którego mogą coś świadczyć. Czyli ujawnić swoją jawną i stanowczą współpracę z Niemcami. Ponieważ współpraca z Niemcami uznana jest dziś za Zło Absolutne, więc przedstawiają swoje relacje nieraz kota ogonem na 100 proc. Dochodzi do tego np., że organ tej urzędowej grupy białoruskiej, która wtedy tworzyła oddziały policyjne do zwalczania partyzantki sowieckiej, dziś pisze w Ameryce z emfazą: “Nasza Białoruś, która wystawiła największą ilość partyzantek do walki z Niemcami!” etc. To samo dotyczy Litwinów i Białorusinów, nawet dobrych znajomych, prywatnie, z zapytaniem o jakiś szczegół. Ponieważ nie mogli mi łgać w żywe oczy, więc na listy nie odpowiadali. W znacznym stopniu odnosi się to samo Rosjan. Z takiej np. książki Kazancewa ‘Tretja siła’, z NTS, czyli z trzonu ideologicznego, na którym opierała się ROA Własowa, wynika, że oni nic innego nie robili, tylko walczyli z… Niemcami! Dlatego po mojej książce obraziło się na mnie wielu nie tylko Polaków, ale i Białorusinów, i Litwinów, i Rosjan etc”. (List J. Mackiewicza z 3 września 1970) (8).

“Nie trzeba głośno mówić” było już ostatnią wielką powieścią Mackiewicza. Resztę swego życia poświęcił on publicystyce, do której miał wielkie skłonności. Najpierw wydał rozprawę na temat polityki wschodniej Kościoła do czasów Jana XXIII włącznie pt. “W cieniu krzyża”. Napisałem o niej krytyczną recenzję, która zaczynała się od następujących stwierdzeń:

Dotychczas wydawało się, iż Józef Mackiewicz jest przeciwnikiem wszystkiego co sowieckie i że żadne nici nie łączą go z tamtym światem. Tymczasem jego książka “W cieniu krzyża” sugeruje, że nie było to wrażenie słuszne, gdyż autor pisząc tę książkę poszukiwał inspiracji właśnie po stronie sowieckiej i dajmy na to geneza tytułu książki jest taka:
“W tym samym czasie, gdy w Rzymie obradował największy z soborów katolickich w dziejach, w dalekim, ongiś słynnym z pobożności, Wilnie wszedł na ekran kin film pt. “W cieniu krzyża”. Film pokazywany w stolicy Litewskiej Socjalistycznej Sowieckiej Republiki, przedstawiał kapłanów katolickich w postaci ludzkich pijawek, którzy wysysają krew z żył pracującego ludu i zawsze to czynili. Bohaterem “W cieniu krzyża” jest były arcybiskup kowieński, Skwireckas. Pokazano jak serdecznie dziękuje hitlerowcom za to, że wymordowali tysiące Litwinów i niszczyli wsie i miasta litewskie; jak błogosławili niemieckie policyjne oddziały, które wyruszają na połów ludzi…” (s.152).
To zapożyczenie tytułu z repertuaru sowieckiego podkreśla pewne podstawowe podobieństwa w pojmowaniu roli Kościoła przez Józefa Mackiewicza i przez świat sowiecki.
Materialistyczna interpretacja działalności Kościoła jest wspólna zarówno sowieckiemu filmowi “W cieniu krzyża”, jak i książce Józefa Mackiewicza pod tym samym tytułem.
Tymczasem Kościół twierdzi od wieków, iż jego zasadnicze cele i zadania to głoszenie słowa Bożego i umożliwianie poszczególnym ludziom drogi do zbawienia, natomiast wszystkie inne dziedziny działalności Kościoła — społeczne, kulturalne, polityczne — podporządkowane są tym dwóm najważniejszym celom. Stąd wynika stała dążność Kościoła do utrzymania jak najbliższego kontaktu z ludźmi w każdej sytuacji życiowej. Również stąd wynika stała dążność Kościoła do porozumienia z władzami politycznymi, nawet bez względu na to, jakie mają zabarwienie etyczne (“Wiadomości”, 6 sierpnia 1972).

Jednak Mackiewicz nie rozumiał tych spraw i zestawiał następujące wypowiedzi dotyczące Sowietów: stwierdzenie papieża Piusa XI: Tam gdzie chodzi o zbawienie dusz lub zapobieżenie większym strapieniom duszy, mamy odwagę z diabłem osobiście paktować (s. 61) oraz stwierdzenie Lloyd George’a: Handlować można i z ludożercami (s. 64).

Moja recenzja “W cieniu krzyża” spowodowała zerwanie kontaktów korespondencyjnych z Mackiewiczem.

Wkrótce potem wyszła następna książka Józefa Mackiewicza na ten sam temat, a mianowicie Ostpolitik za czasów Pawła VI pt. “Watykan w cieniu czerwonej gwiazdy”. Tylko ją obejrzałem. Była to jedyna książka Józefa Mackiewicza, której nie przeczytałem.

Jednak pokrewne dusze jakoś się zejdą. Po czterech latach przerwy, przysłał Mackiewicz odbitkę swego listu do prof. Wieniawskiego w sprawie autorstwa książki o Katyniu wraz z krótką notatką: “Doprawdy znakomite i przeciekawe są pana rzeczy w ostatnich ‘Zeszytach Historycznych’. J. M.” (Chodziło tu o opracowanie dotyczące Brygady Świętokrzyskiej).

Odpowiedziałem w ten sposób: “Dziękuję za tak pozytywną i chyba niezasłużoną ocenę tego co się ukazało w 38-mych ‘Zeszytach historycznych’ Również cieszę się, że kontakt został znowu nawiązany. Chociaż ‘W cieniu krzyża i gwiazdy’ na pewno nie spotkamy się, to jednak muszę przyznać, że wszystkie pana powieści czytałem z wielką satysfakcją i jeszcze stale mam nadzieję, że przeczytam powieść z okresu Polski niepodległej, bo ‘Karierowicz’ nie objął całości ówczesnych zagadnień. Może zaciekawi pana to, że poprzedniego lata byłem w Białowieży. Opowiadano mi tam o Bałachowcach (a już nieraz o ich potomkach), których tam wysłano po demobilizacji w roku 1920 do rąbania drzewa i pokazano mi przydrożny krzyż w miejscu, gdzie banda bolszewicka na początku lat dwudziestych zastrzeliła brata gen. Bałachowicza, który jechał odwiedzać dawnych żołnierzy (9). W Białowieży pod krzyżem, kiedy tam byłem, leżały zwiędnięte kwiaty, które podobno dawni Bałachowcy regularnie składają w tym miejscu. W samej Białowieży młoda popadia oprowadzała po przypałacowej cerkwi i pokazywała z przejęciem, którędy car wchodził, gdzie się modlił. A potem pokazywała drewniany balonik, na którym niekiedy po molebnoj car popijał czaj s batiuszkoj. Podobno w Białowieży chłopi mówią, że pamiętają dwóch wielkich panów: Mikołaj Wtoroj i prezident Mostickij. ‘Jak oni zjeżdżali do Białowieży, to dopiero były łowy i pijaństwa. A teraz to sama hołota'” (List z 15 grudnia 1976).

Józef Mackiewicz odpowiedział następująco:

“Z tą Białowieżą to stuknął mnie pan bombą po głowie. To dla mnie sensacja. Z Puszczą Białowieską związany byłem nie tylko okresem wspomnień w ‘Karierowiczu’, ale w latach 1923 i później jako student Uniwersytetu Warszawskiego, a już asystent profesora zoologii Janickiego, delegowany zostałem do Białowieży dla zorganizowania tam muzeum ornitologicznego. Mieściło się ono wtedy w górnych piętrach pałacu, tam też miałem swoją kwaterę. Moim wypychaczem był Kozak orenburski, pamiętam, Bajko z Bałachowców. Wiele ptaków przeze mnie upolowanych i wypchanych nosiło jeszcze adnotację ‘Coll: Mackiewicza’. Czy to muzeum jeszcze istnieje?” (List z 23 grudnia 1976) (10).

W odpowiedzi wysłałem trochę pięknie pachnącej, zasuszonej trawy żubrówki, przywiezionej z Białowieży. Józef Mackiewicz odpisał: “Dziękuję za piękny dar w postaci żubrówki. Gdy go otwarłem, wypadła z trawy filigranowa boża krówka, jeszcze żyjąca” (List z 21 stycznia 1977).

Tak kłaniała się Mackiewiczowi Białowieża po przeszło sześćdziesięciu latach.

Na zakończenie należy wspomnieć o kontaktach Mackiewicz-kraj. Przez wiele lat Mackiewicz był od kraju całkowicie odcięty, z wyjątkiem paszkwili pisanych z rzadka przez “patriotów”, którzy zdołali pogodzić swe poglądy z oficjalną linią PRL. Normalnie ludzie w kraju dowiadują się o tym, co dzieje się na Zachodzie, poprzez radiostacje, a szczególnie przez Radio Free Europę. Ale dopóki nie nastąpiła zmiana na stanowisku dyrektora polskiej sekcji pod koniec lat siedemdziesiątych, Józef Mackiewicz był całkowicie bojkotowany przez tę radiostację i ludzie w kraju tą drogą niczego o nim nie dowiadywali się.

W liście z 5 stycznia 1981 Mackiewicz pisał tak: “W tępieniu mojej osoby przez Radio Wolna Europa dochodziło do tego, że w przeglądach prasy emigracyjnej nie wolno było nawet wspomnieć o artykule mojej żony, Barbary Toporskiej. I oto nagle dzieje się zmieniły. Radio Free Europę poświęciło mojej twórczości aż dwie godzinne audycje, coś niezwykłego w historii świata. Zresztą bardzo dobrze zrobione przez Odojewskiego”.

Obecnie, według wspomnienia (obituary), które ukazało się w “Timesie” z 8 marca 1985, w kraju wydano poza cenzurą pięć książek Józefa Mackiewicza. Jednocześnie uzyskał on nagrodę literacką podziemnego pisma “Arka”, które wychodzi w Krakowie.

17 sierpnia 1988

Przypisy

(1) W Wilnie nie trzeba by tego tłumaczyć, ale dziś już większość Polaków tego nie rozumie. Otóż chłop powiedział: – Przeżyliśmy cara. Niemców, zielonych, czyli anarchistów, bolszewików. Da Bóg, że i tę niepodległość też jakoś przeżyjemy.

(2) Wroński mógłby mieć osobisty żal do braci Mackiewiczów, gdyż przed wojną piętnował go w “Słowie”, jako komunistę, Stanisław Mackiewicz.

(3) Skutek zastrzelenia Ancerewicza był ten, że Eugeniusz Kotlarewski, przedwojenny redaktor wychodzącej w Wilnie rosyjskiej gazety “Russkoje Słowo”, wyjechał do swego brata w Warszawie. Tam dostał się wkrótce w ręce gestapo i zginął. A to co się działo w redakcji “Gońca Codziennego” opisuje Józef Mackiewicz w ten sposób: Po zamordowaniu redaktora Ancerewicza blady strach padł na wszystkich pracowników. Jeden przez drugiego starali się nawiązać kontakt z Podziemiem i przeistoczyć się w tzw. wtyczkę. Ze strachu przed podziemnym terrorem względnie dla asekuracji na przyszłość. Rezultat był taki, że w końcu cały zespół składał się z “wtyczek” Podziemia. bodajże łącznie z redaktorem Lubieżyńskim, który nastał po zastrzeleniu Ancercwicza (“Wiadomości”, nr 1334, 24 października 1971).

(4) O roli Piaseckiego i ówczesnych stosunkach w Wilnie pisze Mackiewicz w ten sposób: Co do Sergiusza Piaseckiego, to byliśmy podczas okupacji w stałym kontakcie oraz dużej raczej przyjaźni (…). Było w Wilnie dwóch braci Radziwonów. Jeden z nich był jakiś czas zastępcą starosty grodzkiego. Drugi, mój przyjaciel, pracował w “Słowie”, zrazu jako zecer na linotypie, a później dziennikarz. Ten to Radziwon mieszkał w tym domu na Mickiewicza, gdzie była restauracja “Ziemiańska”. U niego jakiś czas mieszkał Piasecki. Tam spotykaliśmy się za okupacji niemieckiej. Znalem wszystkie te historie. Obydwaj byli w AK. Trzecim z grupy był Zygmunt Andruszkiewicz. zamęczony później w gestapo. (Zarówno w powieści Mackiewicza, jak i Piaseckiego występuje on jako “Andrzej” — Z. S. S.) Czwartym, zastępca komendanta AK (nazwiska nie pamiętam, jeżeli kiedykolwiek wiedziałem). Znany mi pod pseudonimem “Pułkownik”, czasem “Przyjaciel”. Ratowaliśmy wspólnie Andruszkiewicza po jego aresztowaniu. Przy tym odgrywałem główną rolę, bo znalem takiego dziennikarza litewskiego Żylenasa, z którym byłem w przyjaźni. Ten zaś znał jakiegoś ważniaka z litewskiej “Saugumy”. Do uratowania nie doszło. Słynne było włamanie Piaseckiego do biur “Apylinki” litewskiej przy ulicy Wileńskiej, gdzie Andruszkiewtcz pracował jako urzędnik, aby przeszukać jego szuflady i uratować ewentualnie kompromitujące papiery. (Wśród tych papierów był protest Mackiewicza złożony prokuraturze AK z powodu szkalującego artykułu w “Niepodległości” — Z. S. S.) O tym mi Sergiusz Piasecki sam opowiadał malowniczo: w biały dzień, z pistoletem w ręku… On też uprzedzał mnie przed intrygami i “wyrokami” przeciwko mnie. Tak jest, i jemu poruczono nawet… (Oba wykropkowania, to i w poprzednim zdaniu, pochodzą od Mackiewicza — Z. S. S.). Zamiast tego ostrzegł mnie. Ale z AK trzymał do końca. Widzi Pan, Piasecki miał kompleks. Chciał dołączyć do polityki, do wojska, chciał zostać oficerem. W tym przeszkadzała mu jego przeszłość kryminalna… Tymczasem jeszcze w Rzymie zakwestionowano jego akowskie “oficerstwo” po podstawie tej przeszłości (List do autora z 3 stycznia 1981).

(5) W zebraniu dotyczącym tej sprawy (na ulicy Kalwaryjskiej w mieszkaniu siostry Andruszkiewicza) oprócz Mackiewicza brał udział “Pułkownik” i trzech innych panów, nie znanych Mackiewiczowi. (Według listu Mackiewicza do autora z 16 września 1970). “Pułkownik” występuje w powieści-wspomnieniu Sergiusza Piaseckiego pt. “Dla honoru organizacji” jako “Grot”.

(6) W obronie prawdy historycznej (głosy i opinie o książce “Lewa wolna”), nakładem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, Londyn 1966, s. 10, 12, 27, 44. 52, 53, 54 i 55.

(7) Najwyższy czas mówić głośno, “Kultura” nr 1/280-2/281, styczeń-luty 1971.

(8) Warto zwrócić uwagę na to, że w czasie ostatniej wojny spośród narodów dawnej Rzeczypospolitej jedynie Polacy byli po stronie alianckiej (czyli byli “sojusznikami sojuszników Sowietów”), natomiast inne ruchy nacjonalistyczne – ukraiński, białoruski i litewski – były po stronie niemieckiej, czyli były ruchami antysowieckimi. Wprowadziło to jeszcze większy rozdźwięk.

(9) Gen. Bałachowicz został zastrzelony na ulicy w Warszawie podczas okupacji niemieckiej przez nieznanych sprawców. Niewykluczone, iż działali oni z nakazu sowieckiego.

(10) Obecnie muzeum białowieskie znajduje się w nowoczesnym budynku, ale eksponaty są stare, wypłowiałe. Z pewnością wiele z nich pochodzi z okresu międzywojennego i jest prawdopodobne, że niektóre spośród zwierząt upolował Mackiewicz, a wypchał kozak Bajko. Inne mogą pochodzić nawet z okresu sprzed pierwszej wojny światowej, kiedy to carskim oberjegermajstrem w Białowieży był Józef Newerly, dziadek po kądzieli niedawno zmarłego pisarza, piszącego pod pseudonimem Igor Newerly.

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net