Skip to content Skip to footer

Wujastyk Stanisław – Józef Mackiewicz

Tytuł: Józef Mackiewicz

Autor: Stanisław Wujastyk

Wydawca: “Archiwum Emigracji. Studia – Szkice – Dokumenty”, Toruń, rok 2002/2003, zeszyt 5/6

Rok: 2002/2003

 

 

 

 

Opis:

Józef Mackiewicz

Józef Mackiewicz! Pewnego dnia letniego, w połowie lat 70., byliśmy umówieni przez kogoś trzeciego, już nie pamiętanego, bym na rzecz osoby czwartej prosił Go o wywiad potrzebny jako część dużego programu radiowego. Nie wdaję się w tamte szczegóły, nie o nie chodzi. Dzisiaj moim zadaniem jest napisać to, co potrafię wspomnieć o Jego osobie i o tym, co mogę tej Osobie przypisać, strzegąc się by w euforii nie bardzo mijać się z pamięcią.

Na pierwsze spotkanie umówiliśmy się w kawiarni, przy Theatiner Strasse w Monachium, gdzie państwo Mackiewiczowie, Józef i Barbara, chętnie bywali, niekiedy razem, przez dłuższe chwile. Jak im zajęcia pozwalały.

Szedłem tam z radością. Poznać Józefa Mackiewicza. Pisarz to może ponad miarę największych polskich twórców XX wieku, pióro podziwiane, autor o silnej indywidualności, odważny, aż niedbały o mściwe losy. W Polsce przez czas niewoli niemieckiej, wśród ogólnej grozy sobiepan, przez to na skraju polskich wilczych dołów.

Chodzi mi bardzo o moje pierwsze spojrzenie na Niego. Więc w tamtej kawiarni. Wchodzi się na jej teren chodnikiem oddzielającym brzeg trawnika, z jego kilkoma stolikami po lewej stronie, od, po prawej, otwartych drzwi do wnętrza kawiarni. Przy dobrej pogodzie. A pogoda dobra. Na trawniku zieleń, górą jasna poświata, jak na pogodę miejską — pięknie, wesoło, (żeby to być na brzegu lasu, wśród młodych brzózek, sosenek-sadzonek). Zapewniało mi to złudzenie, że w kawiarni powietrza nie zabraknie, mimo że tam pan Mackiewicz pali papierosy. Pana Mackiewicza, gdy przed spotkaniem wypytywałem znajomych o jego cechy szczególne, określono mi jako palacza nieustającego. I chętnego do kieliszka. I żebym się nie speszył Jego głosem, bo ma gruby i jeszcze go celowo pogrubia, gdy w czymś, lub w kimś nie gustuje. Dlatego spodziewałem się zobaczyć starszego pana tchnącego dymem ustami i nosem, może pochylonego nad kielichem, albo kielich przechylającego.

Wszedłem. Zobaczyłem Go, mego „męża potężnego pióra” — tak go na swój domowy użytek nazywałem, bom był pod siłą wrażeń z jego ksiąg — a tu On bez papierosa w palcach, pochylony nad pustym kielichem po… sporej porcji lodów. A więc! Niewłaściwego informatora pytałem. Czyżby zamiast informacji — okazja do pomówienia? Tego mu przez całe lata nie żałowano.

Nie podszedłem do Niego od razu. Ponieważ On nie obserwował wejścia, a jeszcze miałem kilka minut do spotkania, usiadłem za Nim po to „pierwsze spojrzenie”, nie zakłócone. Widziałem Go z lewej strony i nieco z tyłu. Siedział, miałem chwilowe wrażenie, zapadły w sobie, zmęczony. A może tak mocno zamyślony? Obok na krześle leżał lekki, ciemny płaszcz. Zacząłem obserwować szczegóły budowy Pisarza tak dla nas ważnego: gdy siedział dało się widzieć budowę Jego nóg — długie miał golenie, krótkie kości udowe, co skłaniało do przypuszczeń, że urodził się do kawalerii, do konnej artylerii, do jazdy! On nie mógł być wysoki, to już nieźle, bo ja jestem, żeby się przyznać, no, taki sobie, raczej średni-plus. Ale poza tym On wydał mi się zwięzły, zwarty w sobie, mimo wszystkie przejścia, silny. Krótkiej szyi, jak przeważnie my, ze znanych nam połaci Wschodu Europy. Sięgał właśnie do kieszeni spodni, przechylił się nieznacznie w prawo, podniósł przy tym lewe ramię i na chwilę podciągnął całe plecy marynarki wzwyż, zakrył szyję i podkreślił tym rozmiar i wagę głowy.

Lubił lody… Znowu — nie pasowało mi to do „potęgi” mego „męża”. Trudno. I ciekawie. Tym bardziej, że przede mną siedział mężczyzna o twarzy ciężkiej, bardzo poważnej, widzianej perspektywicznie, od lewego ucha, oddany myśli niedostępnej, która odcinała Go od każdego przychodnia nieproszonego, a tym bardziej przychodnia nieznanego. Zawahałem się. Ależ ja byłem przychodniem umówionym. Przecież muszę Jego zadumę naruszyć… Patrzyłem. Czas. Trzeba podejść. Wówczas, w Jego bliskiej obecności żartobliwie poczułem jakbym na Niego polował! Zrobiłem dwa kroki w lewo, żeby się pokazać i trzy wprzód. Gdy zbliżyłem się On podniósł głowę, odchylił się ku oparciu krzesła i zwrócił do mnie pochmurną twarz. Pytająco. Szybko wypowiedziałem jak się nazywam i com zacz. Wtedy On niespodziewanie uśmiechnął się. Powiedział: Czekam na pana. Dziękuję, że pan przyszedł na czas, bo raczej się spieszę i myśli mi się rozbiegały i nie dają się zebrać. Przeleciało mi przez głowę: No, to dzięki Bogu, choć o tyle jesteśmy sobie podobni… A pan Mackiewicz dodał: …bo widzi pan, żona była tu po mnie, ale musiała mnie zostawić, bośmy umówieni z panem, tylko prosiła, żebym możliwie rychło do niej dołączył, coś tam musimy razem załatwiać, czy podpisywać… Może pan jutro przyjdzie do nas? Ja bym chciał mieć ewentualną pomoc ze strony żony, ona ma lepszą pamięć.

Zgodziłem się, rzecz prosta, bardzo rad.

Głos pan Mackiewicz miał rzeczywiście przyjemnie niski, a czy bywał ten głos burkliwy? Ja tego nie doświadczyłem, to jest — nie doznałem — pewnie nabierał on rozmaitych warkliwości, gdy w jegomości dusza zawrzała. Twarz Jego teraz doskonale widziałem z bliska. Panie dawniej powiedziałyby, że owszem, owszem, sympatycznie drapieżna. Obecnie była ona raczej podłużna, nieco niesymetryczna, spokojna, poważna. Oczy. Patrzył na mnie wzwyż — skośne. Oczy wyraźnie skośne. Ale może to moje przywidzenie, oczy widziane z mojej pozycji, bo ja przez ten moment patrzyłem na nie z góry. Ale tego, sądziłem, należało się spodziewać. Kto czytał Jego księgi, ten się spodziewał. Musiał. Takie są ich tematy, takie ich stronice i taka jest istota wspaniałości Jego ksiąg. One są „stamtąd!” A więc i tacy są ci, co nimi żyją, tworzą je. I Jego oczy, zielonkawo-szare, migotliwe, widziałem może w mej wyobraźni zabarwionej dziecinnym wspomnieniem tamtych stron… Może tylko nieco łzawiące. I nie wydaje mi się dzisiaj, że siwiał.

Mocny był. Pomimo widocznego zniszczenia. Miał za sobą okrutne czasy, z nich poczęte okrutne pisanie, okrutne pomówienia w naszym fantastycznym kraju polskim po całym świecie i choć ten kraj nie ma granic, banicje z niego są okrutne. Banicje odbierające podstawy do życia w spokoju i to banicje kierowane w końcu przez samozwańczych pseudosędziów. Może wtedy Jego głos nabierał tonów bardzo niskich, zburczałych z gniewu, gdy, wrażliwego na cudzą złość, ogarniała Go podejrzliwość nie przebierająca w osobach, otaczająca czadem myśli, na krótką, nie kontrolowaną chwilę.

Prosił bym usiadł i rzekł: Niech mi pan teraz w kilku słowach wskaże, o czym mamy jutro pomówić? I zaraz potem, zadziwiła mnie Jego uprzejmość. Mimo, jak powiedział, napierającego czasu, najniespodziewaniej, okazał ochotę porozmawiania na mój temat. Powiedział mi pan Mackiewicz, że nie byłem mu obcy, bo jako zawsze ornitolog, chętnie czytywał publikowane w „Wiadomościach” okruchy moich przygód lotniczych w krajach Afryki, w Sudanie szczególnie. Powiedział: czytałem ciekawie i z przyjemnością pana opisy ptaków, na przykład żurawi koronowanych — jak je pan zupełnie dowolnie nazywa — gdy krążą w powietrzu olbrzymimi koszami złożonymi z setek tych mistrzów lotu ślizgowego. Uśmiechnął się. Podobała mi się „Wojna Ptasia”, w Dar Fur, na Zachodzie Sudanu, gdzie na jednym drzewie stojącym pośrodku jeziorka ptaki rozmaitych gatunków i wielkości usiłują znaleźć nocleg, walczą o miejsce, hałaśliwie wymyślają sobie i kraczą pogróżkami wśród trzepotu skrzydeł. Woda jeziorka może zabezpieczyć je przed nocną napaścią węża. Tego się nie spodziewałem. Byłem napięty i rozgrzany. Moja pierwsza książka od razu dostała się w ręce, czemuś zawzięcie mi wrogie. A tu pisarz sławny z Jego pięknych hołdów składanych Matce Przyrodzie nie pominął tego, co ja uważałem za swe osiągnięcia, na ten sam temat.

Podziękowałem Mu. Panu Mackiewiczowi ta chwilka rozmowy na lubiany temat też dobrze zrobiła — rozjaśnił się. Zwrócił się do kelnerki, zapłacił i do mnie powiedział: Proszę o telefon przed południem. I dodał powoli, z uśmiechem: Muszę porozumieć się z żoną. Ona też pracuje, pisze swoje książki, jak pan wie. A więc do jutra. Powoli wstał, podał mi suchą, ciepłą dłoń i wychodził zapominając swój płaszcz. Ja zobaczyłem go kiedy usiadłem na swoim krześle, by poobracać w głowie i lepiej zapamiętać to spotkanie i czego doświadczyłem. Płaszcz zdążyłem mu podać na ulicy. Krótko obserwowałem jego przychyloną postać. Wiedziałem, że on chciał odej-ść sam, uchronić się od rozmowy ćwierć zdaniami na ruchliwej ulicy.

Zostałem w kawiarni. Chętnie. Właśnie pożegnałem jednego z naszych wielkich pisarzy. Wydało mi się, że On był także człowiekiem obdarzonym krztyną wizjonerstwa. On opisywał świat grożący Polsce. Niejeden tytuł jego księgi, dla mnie rysował się jako palec piszący na ścianie: Mane Tekel… ostrzeżenie dla ludu polskiego przed losem, jeśli ten lud nie wykrzesze z siebie sił ponad miarę potrzebną do normalnego życia w bezpiecznych rejonach świata. Gdzie bandytyzm tylko wewnętrzny i złodziejstwo niszczą część społeczeństwa i tym samym siebie. Polska, cały Jej lud musi istnieć tu, gdzie ponad bandytyzmem wewnętrznym i obecnie proporcjonalnie szeroko i wysoko rozwiniętym złodziejstwem zawsze grozi Jej bandytyzm zewnętrzny, ten straszliwy nowych wieków, od Katarzyny, Prusaków, Austriaków, ten życzący sobie nieść nam zagładę całkowitą. Nie ma co oszukiwać się. Fakty, a więc podłoża Jego powieści i artykułów, źródła Jego wiedzy, myśli i wniosków, zamknięto w książkach zawodowych historyków. Przeminęły — ale nie przeminęły wywodzące się z nich nauki dla bieżących i dalszych pokoleń. One, przez Jego pisma otwierają oczy, a kto ma oczy do patrzenia… Czasem, gdy się czyta Jego książkę nie jest się w stanie uniknąć zastanowienia się co tam Przyszłość, zła matka, ma dla nas za pazuchą do wyboru, jeśli nie EU…

Na drugi dzień, po rozmowie i umowie telefonicznej, poszedłem przeprowadzić krótki, ale dla mego mocodawcy ważny wywiad z panem Józefem w mieszkaniu państwa Mackiewiczów, na Windeckstrasse 21; należało ono do małżeństwa Adalberta i Marianny Mayer. Tych dwoje starych Niemców serdecznie przyjaźniło się z Mackiewiczami. Ci potrafili przyjąć i oddać przyjaźń tym, którzy przeżyli hitleryzm w stałym zagrożeniu, w nieustępliwej opozycji do niego. Powtarzały się w ich stosunkach znaki — od czasem drobnych do ważnych — obustronnej stałej życzliwości. Musiało tych znaków być wiele i nie tylko od szczególnych okazji, skoro pani Barbara wydając swoją powieść pt. Spójrz wstecz Ajonie (Londyn 1981), zadedykowała ją, w imieniu obojga, następująco: „Tym, co przyczynili się do wydania tej powieści, a zwłaszcza najhojniejszej w przyjaźni Mariannie Mayer z Monachium”.

Pan Józef opisał, czym Niemcy mogą się okazać, napisał nam tego obraz zatytułowany Ponary. Widzimy ich na brzegu lasu, przy stołach ustawionych koło toru kolejowego. Jedzą wędliny, piją wódkę, oczekują pociągu pełnego Żydów na zabicie; czytamy jak zabijali ich, i jak po mordach wracali do kiełbasy i wódki. Pan Mackiewicz potrafił rozróżniać Rosjan od bolszewików, Niemców od hitlerowców.

Furtka w płotku, mały ogródek przed domkiem przy ulicy Windeck 21, w Monachium. Wszystko tam małe, tylko mieszkańcy niezwykłych klas. Przyjęli mnie oboje państwo Mackiewiczowie. Życzliwie, mile. Pani Barbara, szczupła, za młodych lat ładna, jak głosiły dobrze zachowane wspomnienia, o włosach w naturalnych lokach, siwiejących. Zlustrowała mnie szybko bystrym spojrzeniem dość głęboko osadzonych oczu, wciąż interesujących, nie zdradzających znużenia pod ciężarem ich życia. I zaproszono mnie do wnętrza — rozmiarami zmuszającego do poruszania się uważnie. Więc mały przedsionek, sionka, na wprost niej drzwi do dużej łazienki, co za przyjemność wśród wielu skrępowań. Z sionki do pokoju pani, gdzie na lewej ścianie od drzwi wbudowano kuchenkę i zasłonięto ją kotarą. Tam pani Barbara gotowała bardzo po dawnemu, po swojemu, doskonale. Inna to sprawa — pewnego razu przyznała się swojej przyjaciółce: „czasami nie ma co do garnka włożyć”.

Przeszliśmy przez pokoik pani domu, nader skromnie umeblowany, i w równie małym pokoiku, podobnie wręcz ubogo wyposażonym, zasiedliśmy naprzeciw siebie przy niewielkim biurku-warsztacie pana Józefa Mackiewicza. Obecnie to biurko ma swoje honorowe miejsce w Muzeum Polskim, w Rapperswilu.

Chwila to była dla mnie znakomitsza niż tamta, gdy w czasie wojny spotkałem jego brata, Stanisława, wtedy członka Rządu naszego, w Londynie. Fizycznie: rysy ich twarzy niezbyt do siebie podobne, lecz budową ciała, całym charakterem, psychiką, myśleniem, odwagą, zadziornością, co tu wiele rozgarniać — oni obaj stale jechali na świetnych koniach, na niebezpieczne patrole ułańskie!

Tamtym razem, po kilku pytaniach, pan Józef miękko, bez zakłopotania wezwał żonę, prosił o pomoc. Niekiedy pamięć mu nie dopisywała. Jak mnie teraz. Nie dziwię się, że nie pamiętam moich kwestii, widzę natomiast wyraźnie jak pani Barbara weszła, i w rozmowie odpowiadając na pytanie męża wyjaśniła, w czym rzecz się kryła. Miły kontakt dwojga ludzi, prosty i jasny. Znak długich lat chętnej współpracy. Była w tym elegancja.

Podałem panu Józefowi zapis reszty pytań. Szło teraz łatwo, pan Józef raczej płynnie nagrywał tekst na taśmę. Ja tylko częściowo Go słuchałem, pilnując maszyny, częściowo obserwowałem tło, na którym Go widziałem. Ściana poza Nim zastawiona półkami książek, a powyżej zawieszona obrazkami.

Mimo woli myślę o nich obojgu prawie „po imieniu”, pomimo, że moje poczucie bliskości dziś wyłania się jednostronnie z mojego czytania Jego ksiąg. Z natychmiastowego absorbowania Jego przesłania, to jest odkrywania przez Niego często nędznego fałszu maskującego rzeczywistość katastrofalną. W chrześcijańskim świecie niedopuszczalną. W świecie bezbożnym skrywaną, państwowo-zbrodniczo. Myślałem: On jest uczciwy do granic dla niego niebezpiecznych, a już co najmniej do brzegów stałego zagrożenia. Wiem, że On pisze prawdę i całą prawdę! Nie trzeba się przed nią bronić, trzeba ją poznawać, jej korzenie tępić. Dlatego trzeba Mu wierzyć i poszerzać znajomość Jego wiedzy. Czytać.

Patrzyłem uważnie na jego twarz, na czoło prostokątne, na oczy błyszczące, nos dość gruby, pod nim usta za małe, mocny podbródek. W pewnej chwili przestałem śledzić zdania rejestrowane na taśmie… Zafascynowany Jego wiedzą, znawstwem naszego świata, usłyszałem inne Jego słowa… jakby mówił z daleka. I nie na taśmę. Wydaje mi się, że do dzisiaj pamiętam niski głos, którym osobno do mnie mówił: Moim zadaniem całego życia — to odkrywanie prawdy zamazywanej przez umysły nadzwyczaj umiejętne w konstruowaniu Wielkiego Kłamu, a więc tym samym umysły straszne i głupie, głupie, szkodliwe, złe, zbrodnicze… Obierają one z sensu i piękna życie ludzi a tym samym i zwierząt, ptaków i drzew i wszelkich roślin. Ziemi całej. Obnażają, akcentują i posługują się tym co w człowieku najstraszniejsze. Moim zadaniem jest odsłaniać, odkrywać, odgrzebywać, wyrywać spod głazów kłamstwa, odkopywać z rozsianych po całym naszym świecie — Prawdę — z Jej wielu Grobów Katyńskich. Prawdę. Nie dlatego, że ja kogoś, w liczbie pojedynczej, czy w bardzo mnogiej nie lubię, nie szanuję…

Pan Józef patrzył na mnie milcząc. Wróciłem do rzeczywistości. Rzekł: Sądzę, że na taśmie znajduje się to, o co w tym wywiadzie chodzi. Czy panu to wystarczy? Taśma świadczyła, że jej zadanie wypełnione.

Pożegnaliśmy się, ja z moim wreszcie dogłębnym zrozumieniem, dlaczego Go odrzucano, negowano, nie pojmowano, a pewnie i celowo usiłowano „zamazać”, gdy inni znajdowali w Nim swego „Ostatecznego Pisarza”.

Odchodziłem z moim niewypowiedzianym pytaniem: Czy można pilnie Go czytając nauczyć się dostrzegać, wciąż obecne „Jądro Ciemności”?

Pożegnałem Państwa Mackiewiczów mając nadzieję na następne spotkanie. Może w kawiarni Theatiner na lody?

Okazało się, że pożegnałem na zawsze.

Tutaj można pobrać zeszyt w formacie pdf

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net