Tytuł: Nagroda Nobla (o powieści Droga donikąd)
Autor: Zbyszewski Wacław A.
Wydawca: “Kultura”, 1955, nr 10/96, s.148-158
Rok: 1955
Opis:
Nagroda Nobla (o powieści Droga donikąd)
“Proust wielkim pisarzem? Ce plaisantin?” miał powiedzieć Anatole France, zasłyszawszy pod koniec życia o rosnącej sławie autora A la recherche du temps perdu. France znal Prousta z salonów, widział w nim snoba (trafnie), aroganta (trafnie), nie dostrzegał w nim geniusza. Bóg litościwy pozwolił France’owi nie dożyć czasów, w których jego własny rozgłos wyglądał wobec sławy Prousta jak wytarta, groszowa moneta.
Nie ludzie klasy bądź co bądź France’a, ale niezliczone polskie literaciny, dziennikarzyny, a przede wszystkim urzędniczyny roześmieją się grubym, wulgarnym, hałaśliwym śmiechem, gdy usłyszą, iż Mackiewicza (Józefa) śmiano nazwać publicznie najwybitniejszym, najznakomitszym, największym polskim pisarzem okresu powojennego.
Jak to się dzieje? Dlaczego? W jaki sposób prowincjonalny publicysta mógł stworzyć Dzieło, i to Dzieło nie w cudzysłowie, napisać powieść, która będzie należała do żelaznego repertuaru polskiej literatury, gdy nazwiska tylu głośniejszych, reklamowanych jego kolegów po piórze, nie wyłączając jego rodzonego brata, znane będą chyba tylko molom archiwalnym, bibliofilom, bibliografom, bibliotekarzom. Gdzie, w czym tkwi sekret tego talentu, tej potężnej indywidualności pisarskiej?
Sekret to trudny i skomplikowany. Droga donikąd jest kroniką okupacji Wileńszczyzny przez Sowiety w roku 1940-1941. Opowieść zaczyna się w chwili włączenia Litwy do Z.S.S.R. w dniu 5 sierpnia 1940 roku, kończy się w przeddzień wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, 22 czerwca 1941. Kronika ta składa się z szeregu fragmentów dość luźno z sobą związanych: można ją porównać do mozaiki, do zbioru nowelek. Losy trzech osób stanowią jakby zawiasy tej opowieści: Pawła, który ma wyraźne rysy autobiograficzne, jego żony Marty oraz jego kochanki Weroniki.
Ale prawdziwą klamrą tej opowieści nie są osoby, ale kraj. Wilno, ani razu nie wymienione z imienia – wzorem rosyjskim (“w gorodie N.”), autor pisze stale: “w mieście”. Wiadomo. Nikt się nie może omylić. Można poznać i ulicę Mickiewicza, i Zamkową, i Zielonego Strahla, i brzegi Willi. Ale autor pisze stale “w mieście”. Może nie chciał urazić uszu litewskich. Może raczej, chciał podkreślić, że dla mieszkańców byłego Wielkiego Xięstwa Miasto może być tylko jedno.
Tak, kraj. Podwileńskie osady, zwolna przechodzące w wioski zapadłe, ubogie, w jeszcze biedniejsze pojedyncze chaty na podmokłych łąkach, wreszcie w puszcze rozległe, rojsty grząskie jeziora i bagna. Mackiewicz ma niezrównany, ale ściśle swoisty talent opisywania tego kraju – dla mnie płaskiego i niepociągającego – a który jak żadna inna połać Polski został unieśmiertelniony w naszej literaturze. U Mickiewicza, u Weyssenhoffa jeszcze, kraj ten się uśmiecha. U Mackiewicza jest posępny, trumienny, groźny. Była taka sztuka sowiecka: Ryczy Kitaj (Ryczcie Chiny). Dobra sztuka.. Powieść Mackiewicza mogłaby się nazywać: Szlochaj Litwo.
Książka to bez uśmiechu. Tragiczna, bolesna, zła. Ludzie w niej są źli. Przyroda zła. Pogoda – mrozy, zadymki, wiatry, odwilże, wilgoć, komary – wszystko walczy z człowiekiem. Czasem tylko zwierz jakiś jest dobry, przyjazny: koń, pies, kot, ptaszek, nawet wilki: gdy ktoś się pyta, czy to prawda, że wilki pojawiły się w okolicy, wszyscy się tylko śmieją. Ale choć ponura, tragiczna – książka Mackiewicza nigdy nie wpada w sentymentalizm. Czułostkową nie staje się ani na chwilę. Nic z Żeromszczyzny, nic ze Stanisława Mackiewicza, jego typowej. irytującej, histerycznej czy histeryzującej self-pity. Książka ma jakąś straszliwie niepolską twardość. Rzadko rozlega się w niej krzyk czy jęk. Gdy Wercię NKWD wywozi na Sybir, to “na nic, ażeby choć na cokolwiek spojrzała. Oczy tylko wbiła przed siebie jak umarła. Ani słowa. Stary jak siadał, też nic nie mówił…” Wielkie Xięstwo Litewskie – empirowe i tańczące w takt poloneza u Mickiewicza, jeszcze kraśne makami polnymi i jarzębiną u Orzeszkowej – kona bez słowa u Mackiewicza, kona w nędzy, w oparach samogonu, w upodlającym strachu i w nieopisanym brudzie. Ten brud, ten smród – to też kamerton powieści. Leon przychodzi odwiedzić Pawła, przygarniętego w jakimś korytarzu: Ależ tu śmierdzi, od progu woła. Na dworcu wileńskim, gdzie Paweł i Weronika w ciżbie poczekalni czekają na pociąg, podłoga pokryta jest plwocinami, “stroskana matka wysadza dziewczynkę, która nie mogła dłużej wytrzymać”, fetor bije z każdej stronicy: Mackiewicz rozróżnia odory gnoju, walonek, niewypranych skarpet, skóry, uprzęży, pieluch, niewietrzonych izb, Bóg wie jakie jeszcze. Gdybym pisał traktat ekonomiczny o “skutkach gospodarczych okupacji sowieckiej na podstawie powieści Mackiewicza”, musiałbym stwierdzić, że konsumpcja mydła itd. spadła do minimum, natomiast w co najmniej tymże stopniu wzrosła konsumpcja samogonu. Autorowi z tym brudem, z tym smrodem, z tą nędzą jest jakby dobrze. Mackiewicz jest pisarzem proletariackim. Prawdziwie wypadają u niego tylko ludzie, którzy nos wysmarkują w dwa palce. Gdy ktoś używa chusteczki do nosa, Mackiewicz natychmiast czuje się jakby nieswojo. Staje się jakby myśliwym, albo raczej psem gończym, który zmylił trop, którego zawiódł węch. On, który tak pewną ręką, z tak nieprawdopodobną maestrią rysuje prostaków, niepiśmienną czerń, no od biedy jakąś półinteligencję – od razu traci i tę pewność, i tę precyzję, i przede wszystkim tę prawdę życia, gdy zahacza o inteligencję. Od razu nie to. I dialog słabszy. I język uboższy. I psychologia coś nawala. Nie tylko gdy chodzi o rezonujących inteligentów: Tadeusz, Leon, Karol, Konrad są wszyscy jacyś papierowi. Ale nawet ledwo naszkicowani eksziemianie, jak Bogucki, jak Rukowski, jak jego szwagier Witold z Wykont – to też nie to. Nie to. Ot, trudno powiedzieć dlaczego, ale nie to. Mackiewicz jest pisarzem proletariackim, jest bardem szarych, małych, najmniejszych ludzi. Kułak, jak stary Bożek, Żyd co się dorobił dwunastu fajerek, gajowy, konfident Rymaszewski, stary ptasznik. próbujący skojarzyć czyża z samicą kanarka i palący łampadię przed ikoną Kazańskiej Matki Bożej – oto szczyty społeczne dla Mackiewicza. Nasz polski Gorkij. Według mnie – lepszy.
Literatura polska zarówno dwudziestolecia jak i okresu powojennego nie była ani proletariacka, ani chłopska – była i jest typowo inteligencka. Jej warsztatem nie jest ani fabryka, ani zagon małorolnego – lecz kawiarnia, czasami biuro. I oto ci bezklasowi albo zdeklasowani inteligenci, półinteligenci i ćwierćinteligenci, chcąc sprawiać wrażenie “ludowości” czy “postępowości”, chcąc okazać chłopską czy robotniczą “krzepę”, chcąc swej bladej, jak słaba herbata, polszczyźnie nadać rumieńców “demokratycznych” czy nawet “socrealistycznych” – uciekają się do koprolalii. Niejedno dziełko, wydane nie tylko w Bierutówce, ale i na emigracji, grzeszy takim bezmiarem koprolalicznych bezeceństw i brudów. Wysoka klasa artyzmu i realizmu (bez “soc.” i bez “pol.”) Mackiewicza przejawia się między innymi tym, że tej koprolalii nie ma ani śladu: gdy stary ptasznik sprzedaje Pawłowi konia, to zachwala go w tych słowach: “Za przeproszeniem, dupka u niego jak u panienki”. Ach, to “za przeproszeniem”… jaka prawda bije z tych zwrotów.
Migawki czy obrazki Mackiewicza dzielą się na trzy kategorie: najgorsze są ustępy rezonersko-dziennikarsko-publicystyczne, po prostu nieraz nie do wytrzymania; już dużo lepsze są obrazki z życia zbiedzonej, sproletaryzowanej inteligencji, jak przede wszystkim sceny i scenki z pożycia małżeńskiego Pawła i Marty, gdzie język jest poprawną, ogólno-krajową, powiedziałbym gimnazjalną polszczyzną; i wreszcie bezkonkurencyjnie najlepsze, niezapomniane, genialne po prostu są folklorystyczne obrazki z życia “gminu”. Pamiętam ze szkoły, że w programie figurowała jakaś Chemia Nieorganiczna. Pojęcia nie mam dzisiaj – i zdaje się nigdy nie miałem – na czym polega ta chemia nieorganiczna i czym się ona różni od chemii organicznej, ale Mackiewicz jest, jak się zdaje, specjalistą od ludzkości nieorganicznej, to znaczy od tej ludzkości prymitywnej, która nie umie wypowiedzieć swych myśli i uczuć, tylko jakimś milczeniem czy bełkotem, czy przekleństwem potrafi dać znać, że ją coś boli czy cieszy czy trapi. Raz po raz Mackiewicz, opisując takich ludzi “nieorganicznych”, dając ich rozmowy “nieorganiczne” wznosi się na wyżyny geniuszu, niespotykanego w literaturze polskiej, a bardzo rzadkiego w literaturze światowej. W tym bogactwie typów i incydentów trudno dokonać wyboru. Np. taki Rymaszewski Antoni, wezwany do NKWD, słyszy od gepisty Czemodanowa: “Wy, Rymaszewski dużoooo wiecie”. I w duchu sobie myśli: no, pewno, że on Rymaszewski dużoooo wie. On wie, że szwagier Jan, mąż Mańki, sprzedał parsiuka (prosiaka) na lewo, że inny sąsiad podał się za ułana, choć służył w żandarmerii… Tak, podrzędny literat by tu wpakował, że Rymaszewski znał jakąś organizację podziemną, wiedział o jakimś podsłuchu radiowym itd. Nie Mackiewicz. On wie, że dla chłopa “dużo wiedzieć” to właśnie o nielegalnym uboju czy handlu. A potem ten obrazek, jak Rymaszewski, skaptowany na konfidenta, wraca do domu.
Między sosnami, na wrzosach, rysowała się sylwetka Antoniego, który szedł szybkim, z daleka mogło się zdawać, wesołym krokiem.
– Wraca! Matko Przenajświętsza! – Ola (żona) skoczyła do drzwi, gdy z nagłą decyzją zawróciła, poszukała oczyma po ścianie i padła na kolana przed popularną litografią Chrystusa o płonącym sercu, która wisiała w rogu izby. – W imię Ojca, i Syna, i Ducha…
– Mama! Tatuś wraca! … wpadła do izby Krysia i zatrzymała się, przenosząc wzrok z matki na święty obraz tak jej dobrze znany, na którym Chrystus z kamiennie łagodnym wyrazem wskazywał na promieniste serce, podobne do zabawki choinkowej. Ciotka (właśnie żona tego Jana, którego Antoni wnet zadenuncjuje) ujęła ją delikatnie za łokcie z tyłu i szepnęła:
– A ty by też uklękła i podziękowała Panu Jezusu…
…Panu Jezusu… Książka Mackiewicza jest nie tylko rozkoszą dla literatów, ale i dla Westfalów. Dla językoznawców, To niezrównany znawca gwary wileńskiej. Może Droga donikąd – to jej pomnik ostatni. Jeżeli kiedyś kraj wróci, ziemia wróci, język się zmieni. Ci co zostali zarażą się rusycyzmami. Ci co się tułają wniosą domieszki angielskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, czy ja wiem czego jeszcze. Piękny, wyborny był to język. Bez niego Mackiewicz by nie był wielkim pisarzem. Ale to też przeszkoda straszna. Bo nie sposób go przetłumaczyć. W bukiecie Mackiewicza trzeba w tłumaczeniu wyrzucić najpiękniejsze, najwonniejsze kwiaty.
Postacie kobiece są zwykle najsłabszym punktem polskiej powieści. Inaczej u Mackiewicza. W Drodze dał on kilka sylwetek i dwa portrety en pied żony bohatera, Marty, i jego kochanki, Weroniki. Wszystkie typy kobiece Mackiewicza mają pewne cechy wspólne. Naprzód są to pracownice, omal zwierzęta gospodarne, część dobytku. Zapracowane po uszy. Praca to straszliwie mało wydajna, ale nieustanna, ciężka, wytężona. W rzadkich chwilach, kiedy Paweł chciałby popieścić żonę, ta musi go ofukać, bo ma ręce ubabrane mięszaniem jakiegoś ciasta. Wiadro, przetak, miotła – oto świat kobiet Mackiewicza: nie szminka, nie róż, nie puder. Właśnie ostatnio czytałem jakąś powieść francuską: młody lekarz, opukując pacjentkę, od razu zdaje sobie sprawę – z odrazą – że w jej domu nie ma łazienki, że bierze tylko un bain de siège, no, korzysta tylko z bidetu. Obawiam się, że bohaterki Mackiewicza nawet tego bain de siège nie znają, chyba tylko wodę jakiegoś ruczaju, gdy lato wileńskie wyjątkowo przygrzeje. Autor jakby z sadyzmem i lubością podkreśla wszystko co trąci biedą, prymitywem: Jadzia ma guzik przyszyty czarną nitką do białych, staroświeckich majtek, Weronika poprawia pończochę, trzymaną nie podwiązką a tasiemką… I żona, i kochanka zeskakują z wozu Pawła, by schować się za krzakami. Rzecz naturalna. W przeciwieństwie do swego brata, Mackiewicz nigdy nie wpada w lubieżność, nigdy nie jest ani oślizgły, ani rozpustny, ani perwersyjny. Jego fizjologia miłości jest surowa, rzekłbym ascetyczno-naturalistyczna. Ot, prawo natury. Świetna jest scena, gdy Weronika zapytuje się amanta, czy już nigdy nie będzie jej “kochał”, a Paweł stara się jej wyperswadować, że teraz takie czasy, iż romanse nie w głowie.
– A jak z żoną idziesz spać, to też tobie nie w głowie, a w czym? – przerwała brutalnie, zsuwając jego ramię ze swoich pleców. Paweł spochmurniał.
– Przy czym tu żona – mruknął.
– A ot przy tym.
Marta. Jako właściwie nieatrakcyjna. Autor nie podaje jej wieku. Ale z obrazku, kiedy przegląda się w lusterku i nie dostrzega ani jednego siwego włoska, można wywnioskować, że jest jeszcze młoda. A jednak nieprzeparte wrażenie, które ta Marta nam zostawia – to właśnie starej, zwiędłej kobiety. Kobiety, która się kończy. Jeszcze jest robotna. Ale na tym koniec. Niezrównana jest jej kłótnia z Pawłem: ten wybuch histerii, ten potok pretensji, wymyślań. Mackiewicz używa o kobietach określeń zawsze niepochlebnych, pisze o ich głosach zgrzytliwych, o zawodzeniu, pisze, jak chlipią. Ale jednak Marta jest żoną. Żoną. Ten charakter dominuje. Paweł zapewnia Weronikę, że żony nie porzuci. Nie Marty, lecz żony. Stary Bożek gryzie się, że żona mu umarła. Żona. Bez imienia. Imię – to nieważne. Grunt – żona.
I wreszcie Weronika. W ubogiej galerii typów kobiecych w powieści polskiej Weronika zostanie. Może porównać ją z Warszulką Weyssenhoffa? Już chyba ze trzydzieści lat minęło, odkąd czytałem tego Sobola, ale z Warszulki zostało mi wspomnienie czegoś delikatnego, trochę pastelowego, trochę konwencjonalnego obrazku, bliższego pasterek Bouchera, niż borów litewskich. Weronika z twardszego zrobiona jest tworzywa. O jej urodzie właściwie wiemy tylko, że ma zielone oczy, i że te oczy się zwężają, gdy namiętność się w niej budzi. Wiemy, że miłość do Pawła nosi w sobie “jak dziecko w brzuchu”. Wiemy, że jest porywcza i staroświecka: jak Paweł odmawia rozstania z żoną, to woła, że “ty by dwie chciał mieć, a może więcej”. Z tym wszystkim to jedyna dobra dusza w całej powieści. Jak ucieka – to do matki, i jeszcze w domu pracuje, sok brzozowy w brzeźniaku wybiera. Krzywdy nikomu nie robi, ot chyba, że chłopców odtrąci. Ale ona jedna zdobywa się na poświęcenie, ona ratuje Pawła i Martę, i sama wraz z rodziną przypłaca to zsyłką, “wywózką”, jak ten straszny bolszewicki proceder deportacji omal pieszczotliwie autor nazywa. Dla siebie samego Mackiewicz jest bezlitosny: jego sobowtór, Paweł, myśli nie o Weronice, a tylko o ratowaniu własnej skóry i żoninej. Nad losem nieszczęsnej Werci jednej łzy nasz bohater nie roni.
*
Zarówno mój brat w “Dzienniku Polskim”, jak i brat autora w “Tygodniku” wytknęli Mackiewiczowi dziennikarskie naiwności jego książki. Po co się znęcać? Teorie polityczne Józefa Mackiewicza, jeżeli tym uroczystym terminem można jego dziecinady ochrzcić, są w najlepszym razie papuzim powtarzaniem oklepanych sloganów powstania styczniowego, armii krajowej, słowem wszystkich amatorów krzepy, krzepienia serc, oporu, walki do ostatniego guzika itd. Mackiewicz nie rozumie prawdy podstawowej i bardzo prostej: że małe narody i małe państwa są tylko igraszką w rękach wielkich mocarstw. Nie było oporu przeciwko bolszewikom na Wileńszczyźnie i na Litwie, bo nie chcieli go – choć z różnych powodów – ani Niemcy, ani Anglicy. Później wybuchł na tych samych ziemiach czynny opór antyniemiecki, bo go chcieli i Moskale, i Anglicy, i Amerykanie. A potem gdy przyszli bolszewicy opór ten znowu zgasł, bo już był wielkim mocarstwom niepotrzebny. Tak jest zawsze i wszędzie. W Grecji były walki i gierylasówki, i jakiś Ellas – i wszystko to diabli wzięli, gdy Sowiety postanowiły położyć sztrych pod całym tym interesem. Michajłowicz walczył i miał jakieś oddziały, póki Anglicy tego chcieli, a gdy dowąchali się z Tito – skończył się Michajłowicz, po prostu go powieszono, a cały świat przyklasnął, a Tito zaproszono do Buckingham Palace. Gdy Amerykanom czy Chińczykom raptem z powodu Formozy czy wysp Kurylskich nagle zależeć będzie na ruchawce w Puszczy Rudnickiej, to ta ruchawka wybuchnie, choć “Tadeusz” w grobie, a sam Józef Mackiewicz na emigracji. Don Kiszot jest arcydziełem, ale walka bez błogosławieństwa któregoś z wielkich mocarstw – to walka z wiatrakami.
Do tego podstawowego błędu, świadczącego o wyjątkowym infantylizmie politycznym, Mackiewicz pododawał cały wianuszek rozważań i teoryjek, z których każda jest bardziej osłupiająca od poprzedniej. I tak Mackiewicz z lubością dowodzi, że Sowiety a Rosja – to coś zupełnie, ale to zupełnie innego, no w ogóle ogień i woda. Mackiewicz wprowadza w tok powieści jakiegoś popa, Pitirima czy Serafima, i popisko długo wywodzi, że za caratu panowała wolność, że cała inteligencja rosyjska była przeciwna despotyzmowi, że się to wszystko zmieniło dopiero za bolszewizmu itd. Gdy bolszewizm diabli wezmą – a kiedyś go wezmą – znowu się wynajdzie nową gadkę, że to nie naród rosyjski ponosi odpowiedzialność za łagry, za wywózki, za tortury, bo naród ten burzył się bez przerwy i był w stu procentach przeciwko Stalinowi. Każdy naród ponosi całkowitą odpowiedzialność za swój ustrój i swe rządy, O ile nie były one narzucone przez okupację zewnętrzną. Tak więc naród polski ponosi całkowitą, stuprocentową odpowiedzialność za rządy przedwojenne, natomiast nie ponosi odpowiedzialności za rządy Bieruta, które zostały narzucone bagnetami sowieckimi, i który by bez nich nigdy się dwudziestu czterech godzin u władzy nie utrzymał. Podobnież jest zawracaniem głowy, że “cała” inteligencja rosyjska była liberalna i nienawidziła caratu, legendą są bajki o “dobrych” cenzorach Mikołaja I-go etc. Buntowały się jednostki, a i to ofiary systemu, jak Dostojewski, jeszcze potem lizały buty carskiego oprawcy. I tak samo naród rosyjski ponosi pełną, stuprocentową odpowiedzialność za bolszewizm. Bolszewizm, stalinizm, cały ten terror, cała ta ohyda, całe to swiriepstwowanie, cała ta opriczina – wszystko to jest krew z krwi, kość z kości, duch z ducha Rosji. Bolszewizm to jest rosyjska forma marksizmu, tak jak hitleryzm był jego formą niemiecką, jak Welfare State i niedzielna nuda jest jego formą angielską, bałagan i kryzysy rządowe są jego formą francuską, a anarchia i wojna domowa jego formą hiszpańską. Polska forma – no, ale to długi temat, o tym może kiedyś później, jeżeli dożyję, jeżeli satrapa redakcyjny pozwoli…
Nie ma żadnego konfliktu polsko-sowieckiego, jest tylko w nowej, wyjątkowo groźnej formie, odwieczny konflikt polsko-rosyjski. Moskwa zalała raz jeszcze kresy polsko-litewskie. To jest ta prawda, która bije z każdej strony powieści Mackiewicza, bo, wbrew swej woli, jako artysta, Mackiewicz musi być uczciwy i prawdomówny, a której zaprzecza, jak umie i może, na każdej stronie swego mętnego rezonerstwa. Jest rzeczą zaiste zdumiewającą, że Droga donikąd pozostaje wspaniałą, monumentalną powieścią pomimo tych niekończących się wstawek nudnego mętniactwa.
Tylko prawdziwa piękność może pokonać zły gust małomiasteczkowej toalety, i tylko talent, graniczący z geniuszem, może wyjść zwycięsko z tego łamania się z grafomanią małomiasteczkowego politykiera, uważającego się za Talleyranda. Jest też rzeczą uderzającą, jak stale, jak regularnie w narodach słowiańskich powtarza się ta mania wielkich pisarzy koszlawienia swych talentów głoszeniem jakichś idej, przeważnie płaskich, a w każdym razie przez autorów zupełnie nierozumianych. Taki Tołstoj (Lew oczywiście) genialny artysta, niezrównany epik, swoje Zmartwychwstanie już całkowicie spaskudził jakąś pseudofilozofią, naiwną, sztubacką, nudną, prymitywną. A jednak nie: Tołstoj z uporem widzi w sobie nie artystę, nie powieściopisarza, ale właśnie apostoła. proroka, reformatora, i upiera się, że te jego nędzne ramoty i dywagacje, to sens jego pracy pisarskiej, jego życia. Gogol w obłędzie popomanii pali drugi tom Martwych dusz i w jakiejś pseudoekstazie pseudoreligijnej dostrzega sens życia. Słowacki niszczy piękny talent liryczny, by rozpisywać się o heglizmie, z którego nic zupełnie nie zrozumiał, w swoich ostatnich listach do matki, baje jak urzeczony, jak fiksat o jakimś krążeniu duchów, i znowuż w tej grafomanii pseudoreligijnej widzi misję swego życia. I oto teraz Józef Mackiewicz, zamiast wykorzystywać do ostatniej kropelki, do ostatniej drobiny skarb talentu dany mu przez Boga, z sadyzmem, z masochizmem psuje jak może własne dzieło, by głosić jakieś absurdalne brednie, wypisywać jakieś przenudne kobyły na poziomie swego eks-kolegi, nieboszczyka Charkiewicza. I co najgorsze! Mackiewiczowi obojętne są pochwały jego literackich dokonań. Tylko się skrzywia. Ale chce by go traktowano, jak wielkiego polityka. Jako myśliciela politycznego. Obraża się, gdy ludzie łamią ręce, widząc marnowanie i szarganie wielkiego talentu. Tą recenzyjką zrobię sobie też nie przyjaciela, a śmiertelnego wroga.
*
Bracia Mackiewicze stanowią unikat w dziejach literatury polskiej: siedemnastowieczni Morstinowie należeli do paru pokoleń. Jest fenomenem, by dwóch braci mogło zająć w piśmiennictwie tak pierwszoplanowe miejsce. Wielu ludzi powiada: jak są oni do siebie podobni. Jest to złudzenie optyczne. Znając obu od dawna i z bliska postaram się to złudzenie obalić.
Stanisław jest nieporównanie zdolniejszy. Jest wielokrotnie bardziej wszechstronny, jest znacznie bardziej wykształcony i oczytany, ma znacznie więcej zainteresowań, ma silniejszą personality, ma więcej dowcipu, charmu, uroku, jest bardziej “colourful” jest zabawniejszy, jest bardziej interesujący. Ale jest tylko dziennikarzem. Doskonałym, wyjątkowo utalentowanym. Jest to hetman publicystyki, i w tej dziedzinie jego rola jest tak pierwszorzędna, jego klasa tak wysoka, że potrafił on nawet bez ośmieszenia się, bez narażenia się na miano błazna i cymbała przejść przez ogniową próbę premierostwa emigracyjnego. A przecież Stanisław Mackiewicz tyle razy gromił polską manię pozorów. Sam się nie oparł wdziękom emigracyjnej tytułomanii…
Ten znakomity, przenikliwy publicysta, o stylu barwnym, o języku nieraz niegramatycznym, ale soczystym i jędrnym, jak dojrzała reneta czy papierówka, ma, jako pisarz, jedną zasadniczą wadę: oto może on pisać tylko o sobie. Stanisław Mackiewicz spróbował swych sił w teatrze: jego dwie sztuczki wypadły beznadziejnie, bo wszystkie postacie – to były inkarnacje autora, wypowiadały jego poglądy na różne sprawy, ale własnego życia nie miały. Z książek Stanisława Mackiewicza najlepsza jest monografia o Dostojewskim: swoją drogą jest nieopisanym skandalem, że książka ta nie wyszła dotąd w druku w polskim oryginalnym tekście, tylko w dwóch drewnianych przekładach, angielskim i niemieckim. Dlaczego ta monografia o Dostojewskim jest najlepsza? Bo między Dostojewskim a St. Mackiewiczem istnieje pewne jeżeli nie pokrewieństwo, to przynajmniej powinowactwo: Dostojewski, choć nienawidził Polaków, to jednak, poznawszy St. Mackiewicza, zapewne by powiedział: Chatia i Palczyszka, no intieresnyj… I dlatego te trzysta stron skargi i wyrzekania, dlaczego Dostojewski znalazł sobie Anię, a St. Mackiewicz takiej Ani nie znalazł, są do wytrzymania, i są nawet zajmujące. Natomiast już dużo gorszy jest Stanisław August tegoż autora. Mniejsza o to, że istotną treścią tej książki są rozważania, co by autor, St. Mackiewicz, zrobił na miejscu Stanisława Augusta: w pewnym sensie to studium było aktem kandydowania na stanowisko legalistycznego, emigracyjnego premiera, tak jak o biografii Piłsudskiego przez pewnego urzędnika MSZetu, jeszcze za życia Marszałka, Wieniawa miał powiedzieć: 365 stronic prośby o awans. Biografia Stanisława Augusta jest poroniona, bo między autorem a Poniatowskim nie ma ani jednego elementu wspólnego, pas d’atomes crochus, jak się mówi w trochę afektowanej, dziewiętnastowiecznej francuszczyźnie. Wiek XVIII był wiekiem konwenansu, formy, był wiekiem zepsucia, ale nie rozpusty, był wiekiem “galant” (słowo nieprzetłumaczalne na język polski), ale nie był wiekiem lubieżnym. Gdy St. Mackiewicz opisuje, jak Stanisław August pieści kuzynkę Lubomirską w chwili, gdy armaty strzelają z powodu jego elekcji, wiemy że to nieprawda. Wszystkie te tiule, koronki, cała ta lubieżność, do której brakuje tylko jeszcze czarnych majtek i frou-frou kankana pasują do epoki la belle Otéro, do grzesznego chichotu faryzeuszowskiego fin-de-siècle. W Trianonach i w Łazienkach więcej było reweransów niż “couchowania”, więcej kalamburów niż wyznań miłosnych, więcej gracji, jak miłości, więcej konwersacji niż pieszczot. A nade wszystko unosił się tam duch klasowy. Wszystkie te amory, flirty, zdrady, figielki – to były passe-temps rodzinne. Entre cousins. Mój drogi Stasiu, ani Ciebie, ani mnie by do tych figielków nie dopuszczono. Allons donc!
Józef Mackiewicz pod jednym względem bije swego brata: oto jako powieściopisarz, jako artysta Józef umie wyjść z siebie, staje się dzięki jakiemuś tajemniczemu procesowi samobójstwa własnej osobowości już tylko fotografem, już tylko automatem, który rejestruje cudze myśli, uczucia, słowa. Józef jest jako artysta obiektywny. W pewnej chwili autor znika. I gdy znika, jego twory, jego bohaterzy zaczynają żyć własnym życiem, poruszają się, mówią, cierpią, czują, wypełniają strony, książkę, świat. Stają się żywi. Weronika żyje tym samym życiem, co Basia Wołodyjowska czy Izabella Łęcka czy Hanka od Borynów. Stanisław jako literat może osiągnąć nieśmiertelność wyłącznie pamiętnikami: musi wzorować się na Saint Simonie czy Casanowie, czy od biedy na Goncourtach (przereklamowanych). Natomiast Józef musi tylko zapomnieć, że istnieje coś takiego, co się nazywa polityką.
Mówi się też o obu braciach, że są bardzo rosyjscy. Pewno że są. Ale każdy w innym sensie. Mackiewicz Stanisław jest o dobrych pięć lat starszy: stąd pamięta on Petersburg, carską Rosję, przedwojennych Moskali – jest jeżeli kto chce “białogwardyjski”. Inaczej Józef. On zna Rosję tylko przez pryzmat jej literatury. Stąd jego sylwetki enkawudzistów, a nawet ekscarskiego oficera “Mikołajewicza” (choć ta jest najlepsza) mają coś sztucznego, nieprzekonywującego: gdzieś czegoś brakuje. Ale jako atmosfera, jako nihilizm, jako konstrukcja nawet – powieść jego jest czysto rosyjska, wywodzi się w prostej linii z Gogola i Szołochowa. I jeżeli gdzie zagranicą, to w Rosji Droga donikąd znajdzie uznanie. W Rosji pobolszewickiej może zostać best-sellerem.
*
Gdy myślę o Józefie Mackiewiczu, zbiedzonym, ponurym, milkliwym, skrzywdzonym, zgorzkniałym i zbolałym, przychodzi mi zawsze do głowy porównanie z Dostojewskim. Jakieś redakcje, klubiki, biura cenzury, mieszczańskie, petersburskie “kwartiry” z ogromnymi orzechowymi kredensami i bufetami, w których przy okrągłym stole, przy ćmiącej lampie naftowej ówczesna elita piła herbatę z dymiących samowarów. I widzę tych Bielińskich, Niekrasowych, Katkowów, Grigorowiczów i tylu, tylu innych, nadętych, pontyfikujących, uroczystych, z dewizkami, z zegarkami jak cebule, rozwalonych w fotelach, ględzących, jakby to była ówczesna arystokracja warszawskiego Ipsu, a gdzieś na szarym końcu skulony, milczący Dostojewski, który, nie wiem czemu mi się tak wydaje, musiał wiecznie marznąć. Taki sobie mały. brzydki, niechlujny człowieczek, nerwowo patrzący spode łba, którego ręce niespokojnie latają po blacie stołu. Nikt na niego nie patrzy, nikt się do niego nie zwraca. Ledwo jest tolerowany. Czasem gdy go ktoś wspomni: ach, ten epileptyk!
A dzisiaj? To wszystko zapomniane. Nazwiska nic nie mówiące. Nazwiska, które gdzieś figurują po słownikach bibliograficznych, tylko dlatego, bo kiedyś otarły się o Fiodora Michajłowicza…
Może to samo spotka nas wszystkich. Józef Mackiewicz jest też krzywdzony, spychany na ostatnie miejsce, lekceważony, szkalowany przez sforę pasożytów, którzy tradycyjnie jak pijawki żłopią krew i chleb literatów, tych “organizatorów”, tych kontrolerów, tych przewodników, tych polrealistów, poprawiaczy, naprawiaczy i innych łobuzów. Przez zwyczajnych łapsów i prowokatorów policyjnych. Cała ta gadzina, wszystkie te wypędki szpiclowskie i drugooddziałowe nienawidzą Józefa Mackiewicza, szkalują go i denuncjują z tą samą zajadłą nienawiścią, z jaką szczeka na niego ulicznica Odolska, też nie mogąca mu darować, że talent wykopał tak nieprzebytą przepaść między bolszewicką dziwką a samotnym pisarzem…
*
Gdyby Droga donikąd była napisana po niemiecku, czy choćby po rosyjsku, to by Józef Mackiewicz dostał Nagrodę Nobla jeszcze w tym roku.
A tak ?
Ech, życie…