Tytuł: Wojenne dzieciństwo w Wilnie
Autor: Żyłowska Idalia
Wydawca: Znad Wilii, Wilno, Rok V, nr 13 (92), 20 czerwca – 3 lipca 1993
Rok: 1993
Opis:
Wojenne dzieciństwo w Wilnie
Pamiętam bardzo wyraźnie słoneczny, ciepły dzień 1 września, dzień rynkowy i ten gliniany dzbanuszek za 1 zł, kupiony na mój użytek, już nie zabawka, a poważna, dorosła rzecz. Właśnie wracamy z rynku bardzo zmęczone, bo jednak Łukiszki (rynki odbywały się nie przed, a za kościołem) od Zakretu, gdzie mieszkałam są dość daleko, a dla 8-letniej dziewczynki bardzo daleko, gdy nad nami i wokół nas rozlega się niesłychanej mocy wybuch. Co to może być, chyba nie wojna? – „Nie, nie” – mówi ciocia. Po kilku przyśpieszonych krokach spotykamy p. Kazaneckiego, który zapewnia nas: „Wojna”. Wiem tylko, że trzeba śpieszyć do domu, że będzie coś strasznego, ale co? Pan Kazanecki, ojciec pięciorga dzieci i właściciel sadu, z którego kupowało się jabłka, miał bardzo wysoką żonę i był trochę komunizujący, a ponieważ niebogaty, przychodził co dzień wieczorem na gazetkę („Słowo”) i twierdził, że wojna jednak będzie, czym zyskiwał wrogów wśród sąsiadów, którzy woleli spokojne życie w naszej półwiosce przy Zakrecie. Dzbanuszek rozbiła szybko babcia i podobno miał to być znak, że się wojna szybko skończy. Tymczasem było jak dawniej, na podwórku politykowano, a my bawiłyśmy się w klasy. Nawet chłopcy ganiali piłkę i trochę flirtowali ze starszymi koleżankami, których byłam powiernicą. Starszy trochę Janek w zielonej pelerynie pojawił się później, był bardzo grzeczny wobec dziewcząt i szanowany przez chłopców. Nie grał z nimi w piłkę, tylko prowadził krótkie, tajemnicze rozmowy. Prędko znikał, ale był zawsze oczekiwany.
Bolszewicy
Któregoś dnia wbiega do nas zdenerwowana sąsiadka: „Bolszewicy na nas idą” i mdleje. Dopiero wieczorem ciocia mnie objaśniła, co to znaczy bolszewicy i od razu przestałam się bać, dziwiłam się naiwności sąsiadki. Później zaczęty dzwonić okna we wszystkich pokojach, jakby kto stukał w nie zgiętym palcem. Co to? To idą bolszewicy i bardzo daleko strzelają. W nocy strzelali bliżej i wyglądało to tak, jakby ziemia wydawała głębokie westchnienie. Nie bój się, mówiła mamusia, to taka bufonada i objaśniała, że to tak na niby, żeby wyglądało, że ktoś na nich napada. „Na gazetkę” zbierało się teraz więcej panów i pań bez mężów, lub po mężach, a mówiło się już nie o bolszewikach, a o Litwinach, że są powolni, rozważni i nie śpieszą się czemuś do ukochanego Wilna. Niechby już przyszli ze swymi salcesonami, wzdychali mężczyźni. Znowu mi objaśniono, że Wilno to była stolica Litwy i że Litwini choć nie śpieszą, to zajmą Wilno. „Stolica”, „Litwa” – tego w pierwszej klasie nie przechodziłam i wyobraźnia moja obejmowała tylko postać p. Daniłowiczowej – krawcowej, którą wszyscy nazywali „Litwinką”. Ten kostiumik szyłam u Litwinki – mówiła jakaś pani. Pani Litwinko – zwracałyśmy się z największym szacunkiem, myśląc, że to jej nazwisko. – Dlaczego mnie tak nazywacie? Moje nazwisko Danilewicz. – Słyszałyśmy o podwójnych nazwiskach, więc mówimy „Pani Litwinko-Danilewicz, czy Pani się cieszy, że Litwini idą?,,. ”Pewnie, że się cieszę,, – ”A czemu tak długo idą?”. Myślała, że z niej kpimy, a my z całkowitą szczerością i zaciekawieniem.
Litwini
Aż przyszli. Zanim ich zobaczyłam pojawił się malutki lit. Wydawał mi się ładniejszy od złotego i było mi z tego powodu przykro. Później żal mi było kochanych starych złotych, które lit wypierał. Umierająca „Czarna babcia” oddała mi swoje metalowe oszczędności: kilka srebrnych dziesięciozłotówek. „Są już bezużyteczne, ale może kiedyś zrobisz z nich bransoletkę”. Pewnego dnia spotkałam litewskiego policjanta, tego „kałakutasa”. „Nie podchodź blisko, bo ma gumową pałkę” – uprzedzały koleżanki. Ale mnie interesował złoty słupek na czapce, a policjant uśmiechnął się i pogroził palcem. Po tym doświadczeniu trudno dawałam wiarę o tych bójkach po kościołach i innych wypadkach. A jednak głęboko zakorzenione poczucie „patriotyzmu” powiedziało mi, że Litwin to wróg. I rozpoczęłam akcję chuligana saneczkowego. Nasza góra była bliżej bramy, prawie łysa. Litewskie dzieci wraz z opiekunkami prędko musiały zrezygnować z tej wygody i przeniosły się na gęsto zalesioną i nie wyślizganą górkę ustawioną pod kątem prostym do naszej. Miałam świetne saneczki, podobno jeszcze mojej mamusi, krótkie, mocno okute i szybkie. Zabawa polegała na tym, by odbić się od ziemi w chwili, kiedy litewskie dziecko już ruszyło w dół, wykierować, wycelować i uderzyć w sanki „przeciwnika”. Robiliśmy to pojedynczo i grupowo. Ja byłam w tym najcelniejsza, miałam uczucie triumfu, zwycięstwa. „O, ta” wskazywały na mnie starsze panie Litwinki – „ta mała z rozdartym płaszczem, jest najzacieklejsza”. Raz w życiu byłam zaciekła… Po tym była Nijole i „Dulczyneja”, i jeszcze „Fain”. Nijole miała długie, jasne warkocze, była cicha i spokojnego charakteru. Była w wieku starszych koleżanek i te nie omieszkały zapiać ją o imię: Nie Jola? Dlaczego nie Jola, a Nijola? Co to za imię? Czy chcesz się z nami bawić? Nijole trochę mówiła po polsku i prędko stała się modna, dziewczynki chciały w niej zdobyć przyjaciółkę. A ja nie mogłam wymyślić na nią żadnego przezwiska w rodzaju „Jeż, Perz, dziki zwierz” i odczuwałam z jej strony niechęć, pewnie z powodu tych saneczkowych wyczynów. Popularność Nijoli prędko skończyła się, gdy zainteresowały się nią wstrętne chłopaki. Ale wtedy zaczęła rzadko wychodzić z domu i rzadko ją widziano. Minęła nieskończoność i miałam zaszczyt uczyć się z jej młodszą siostrą na Uniwersytecie im. Kapsukasa. Była bardzo sensowną dziewczyną. Tej zimy, kiedy ptaki zamarzały w locie, woda w wiadrze, a termometr za oknem, jak w najgorszym gatunku dyktator, trzymał nas w mieszkaniach zakutanych w ciepłe swetry, chusty i kołdry, wynajęła u nas pokój Litwinka z prawdziwego zdarzenia o wyłupiastych oczach i bardzo przy kości. Była to młoda dziewczyna z zakowieńskiej wsi, prześmiesznie wyrażającą się po polsku i stale wymieniająca „ch” na „k”. Pracowała jakoś jako urzędniczka i uczyła się w szkole wieczorowej. Jej litewskie dyktanda, do których zakradałyśmy się po kryjomu, byty pełne czerwonych błędów. Ciocia, nie wiem dlaczego, nazywała ją naszą Dulcyneą. Z tego to powodu nie zapamiętałam jej imienia. Ale w czasach Dulcynei znalazł się w naszym domu chleb i nawet masło. Jedno z najszczęśliwszych wspomnień w moim dzieciństwie. Pół bochna wiejskiego chleba wonnego, ciepłego, który mogę kroić bez końca i smarować żółtym masłem. Niestety, bal ten trwał jeden wieczór, a później postne żytnie zacierki, prażuchy, krupnik z robakami i ciągłe: „Co by to zjeść?!”. Ach, jeszcze jeden smakołyk tej surowej zimy. Dostałyśmy z siostrą cioteczną całego lita na dwie. To na bułeczki z parówką. Bułeczka nacięta, parówka i troszeczkę musztardy. Obiegłyśmy prawie całe miasto w poszukiwaniu tego przysmaku, wszędzie napotykałyśmy wózki z już wyprzedanym towarem, tylko pod Ostrą Bramą udało się. Byłyśmy tak przemarznięte, że z trudem utrzymywałyśmy ostygły skarb.
Pan Fain
Nie pamiętam, kiedy wyprowadziła się Dulcynea, jej pokój zajął ciemnowłosy pan Fain o wiśniowych oczach. Otworzył w naszych dwóch pokojach tak zwane „domouprawlenie”. W „swoim” gabinecie powiesił wielki portret Stalina, a w drugim pokoju oczekiwali przyjęcia nasi sąsiedzi. Przechodziłam przed spokorniałymi ludźmi jak nadęta kania, bo wiedziałam, że będą prosić ciocię o wstawiennictwo. Za ścianą wisiał Stalin, a w naszym pokoju ciocia przetrzymała portret Piłsudskiego. Fain spojrzał: “A znam tego człowieka z gazet, z politinformacji”. Za to ja tego nowego mocarza z wąsikami nie znałam. Uczyłam się już wtedy w III klasie, w szkole nr 7, gdzie byty wspaniałe korytarze do zabaw w węża. Obsada szkoty była litewska, ale wszyscy mówili po polsku z dziwacznym akcentem. Znad tablicy znikł krzyż i pojawił się wianek z kłosów z gwiazdą u góry. Ale była stołówka, o której myślało się bez przerwy w ciągu trzeciej lekcji. Zupka była rzadkawa, ale ciepła i z kawałkiem chleba. Czasem dostawało się „dobawki”. A pewnego jesiennego dnia wychowawczyni obdarzyła nas tajemniczym uśmiechem i wydała po dwa cukierki od Józefa Stalina. „Od Stalina i tylko dwa” podkpiwali chłopcy, wypychając policzki komunistyczną słodyczą w dwóch egzemplarzach. Kiedy pochwaliłam się w domu, ciocia objaśniła mi kto to ten Stalin. U pana Faina dowisiał on do letnich wakacji, a pewnego dnia ciocia, która sprzątała ten ważny gabinet, pokazała mi opuszczoną przez portret ścianę. Co by to miało znaczyć? Pan Fain przenocował jeszcze jedną noc i znikł bez pożegnania.
Niemcy
Lato było upalne. Dziwne, że Niemcy rozkwaterowali się po wszystkich sąsiednich mieszkaniach, a pofainowskiego nie zajęli. Trochę byłam zmartwiona, że nie mam Niemców. Od wczesnego rana pluskali się pod studnią i szwargotali w swojej „pięknej”, jak uznali mieszkańcy naszego podwórka, mowie. Ludzie na ogół podziwiali Niemców za czystość i elegancję mundurów, “kulturę” zachodnią i małe czekoladki, które od czasu do czasu dawali dzieciom. Ale znikli Dorka i Sinka, towarzyszki moich zabaw, w nocy wyprowadzili ognistorudą Sztejmanową i cichutkiego męża. Pojawił się piesek Peni. Jego właścicielka, brzydka Żydóweczka o kruczych włosach chodziła z nim na spacery. Nigdy z nikim nie rozmawiała, zdawało się, że patrzyła na wszystkich z góry swej wyrafinowanej kultury. Wszystkim było żal pieska, ale każdy bał się od razu go przygarnąć i tylko litościwa ciocia Lali w wielkim z nami sekrecie zaczęła go karmić i wpuszczać po kryjomu do domu. Peni przeżył wszystkie wojny i okupacje i zdechł ze starości. Szkołę naszą przenieśli na byłą ulicę Piłsudskiego (obecnie Algirdo), a w naszej siódmej otworzono szpital dla jeńców sowieckich. Kiedy spotkaliśmy się pierwszy raz w klasie na pierwszej lekcji, ktoś przemądrzały oświadczył: teraz będziemy się modlić przed lekcją, teraz to już będzie lepiej. Rzeczywiście nad tablicą pojawił się znów dawny, przechowywany przez kogoś, krzyż. Ciągle żyliśmy pod strachem, że szkołę przerobią na litewską, ale nic nie wychodziło z tego, tylko kuliśmy litewskie deklinacje i w nieznanym brzmieniu “Czerwonego kapturka”. Żółte gwiazdy na piersiach idących jezdnią Żydów kojarzyły mi się uczuciowo z bitym psem. Mimo to wyglądałam
wśród nich matki Lorki lub Sztejmanów i właścicielki Peniego. Raz na Zakretowej ulicy spotkałyśmy z ciocią znajomego jej Żyda. Ciocia zatrzymała się, wymienili niepewne ukłony i biedny Żyd dał znak byśmy prędzej odeszły. Już od pierwszej klasy przestałam się uczyć z Krysią Janowiczówną. Widocznie dzieci uczyły się prywatnie w domu, ale doszły mnie słuchy, że ojciec jej (znany wileński chirurg) dźwigał na plecach starego Żyda aż do samego getta. Zmusił go Niemiec, kiedy w ich języku zwrócił się do strażnika, mówiąc o litości i kulturze. Janowicza aresztowali, a jego elegancka, władająca językiem niemieckim żona dostała pejczem przez twarz od niemieckiego oficera, do którego poszła w sprawie męża. A po alejkach Zakretu spacerowały polskie czubate panienki w towarzystwie szarych mundurów. Jeszcze w trzeciej uczyła się u nas bardzo zdolna dziewczynka, która za czasów „słodkiego” Stalina wytańcowywała na przerwie bardzo zręcznie ukraińskiego kozaczka z prisiudami. Zbierało się wokół niej koło dzieci, a nawet nauczycielki wyrażały niemały podziw. Powszechnie ją lubiano jako mądre dziecko.
Jeńcy w naszej siódmej
Otóż w czwartej klasie podeszła, nie wiem czemu, do mnie i jeszcze jednej dziewczynki i wypytywała, czy widziałyśmy jeńców, których trzymają w dawnej naszej siódmej. Nawet nie zauważyłam, bo skręcałam ulicę wcześniej, ale zgodziłam się zaraz pójść zobaczyć. Przez okno naszych dawnych klas wyglądały twarze białe, jak papier wychudłe, ogolone. Wszyscy byli tylko w białej bieliźnie i wydawało się, że już umierają. Nazajutrz zaniosłyśmy swoje śniadanie i tak już robiłyśmy co dzień po lekcjach. Dwie cienkie kromki chleba z odrobiną masła lub słoniny zawinięte w papier. Starałyśmy rzucić do wyższego okna, ale się nie udawało. Raz celowałyśmy to tu, to tam. Oni wszyscy wyciągali nieludzkie ręce. Czasem spadał z okna świstek. Ale strażnik niemiecki, który sam podrzucił niecelnie rzucony pakuneczek, papierków podnosić nie pozwolił. Nie pamiętam jak długo trwała ta akcja bezsensownego dokarmiania tych biedaków. W grudniu umarła mi mamusia. Zaczęłam nosić przy zapięciu sukienki czarną chusteczkę i kochałam ją i pieściłam, jako ostatnią pamiątkę po najukochańszej, której nie potrafiłam pożegnać w ostatniej chwili jej konania. Ale również wielką tragedią było dla mnie to, że na Boże Narodzenie nie będzie choinki. Boże Narodzenie bez choinki było wprost nie do przyjęcia w tym wieku. To jak największe upokorzenie i ubliżenie tylko co zmarłej matce, która bardzo ceniła sobie choinkę i urządzała zawsze robienie zabawek razem z sąsiedzkimi dziećmi. „A u mnie nie będzie choinki” – zwierzyłam się mojej najbliższej koleżance. „Coś wymyślimy” – pocieszała i przed samą wigilią zakradłyśmy się do Zakretu i wycięłyśmy małe drzewko. Nie rozmawiałyśmy po drodze i tylko dyszałyśmy na cały głos, spotkałyśmy pewnie leśniczego, ale odwrócił się od nas w pogardzie na nasze złodziejstwo. Naturalnie miałam wyrzuty sumienia, a moja koleżanka bardzo strzeżona przez matkę popełniła chyba największe w swoim życiu bohaterstwo. Bo jakże „Boże Narodzenie bez choinki?”.
Okres Korzyści
Po Bożym Narodzeniu zjawił się młody pan o błękitnych oczach i mocno kręcących się włosach. O czymś z cicha rozmawiał z ciocią i popatrywał na mnie, co mnie zaszczyciło. Po tym wyjechałam na wieś wozem drabiniastym z ulicy Dobrej w towarzystwie nieznajomych mi jeszcze osób. To mnie nie peszyło, ale całe życie z najostrzejszym bólem wspominam twarz cioci: przerażoną, przygnębioną, rozdartą rozpaczą, cioci, która szła za wywożącym mnie wozem, którym powoził ten miły młody pan, syn Olimpii Turskiej, mojej przyszłej opiekunki. Zaczął się okres Korzyści: zachwyt prawdziwą wsią, żurawiem i wąziutką Czernicą przepływającą koło domu, wypasanie krów z wiejskimi dzieciakami. Potem stawek z mądrym Stefanem i sześcioletnią, posłuszną mi we wszystkim Joasią. Spałam w pierwszym pokoju razem z panią Olą. Ona na tapczanie koło okna, ja na starożytnej pozłacanej kanapce pod piecem. Sąsiedni pokój był “gabinetem” Jurka – syna i tam on przesypiał dnie z kolegą, p. Staszkiem, z którym przepadali po nocach. Jakoś nie zastanawiałam się nad trybem ich życia, ale kiedy p. Turska objaśniała raz handlarce Cesi, że są młodzi i chodzą po sąsiedzkich folwarkach na tańce, uwierzyłam w to święcie i nic mnie to nie obchodziło mimo podniosło-patriotycznych rozmów z jednolatkiem Stefanem o znienawidzonych Niemcach, ich okrucieństwach których nie byłam naocznym świadkiem, i partyzantce polskiej, do której Misiek z Zawiszą też już uciekł, ale go prędko wrócili do domu (miał lat 14). Niemcy podobno stali na moście i ciągle ten sam, wcale już nieelegancki w czapce na uszy i z małym plecionym koszyczkiem chodził do nas i pokornie prosił: „Jajka, matka, jajka”. Ale zawsze mu się odmawiało i wypędzało z nienawiścią. Myślałam, że przecież można by mu dać te parę jaj, których wprawdzie nie zawsze było, “bo to przecież zbiedzony i zmarznięty człowiek”. Nawet ziejący nienawiścią Stefan, który nie tyle o zabijaniu Niemców, ile o gotowości umrzeć za Polskę mówił, też był tego zdania. Dorośli uważali jednak inaczej. Stefan z Joasią i babcią zamieszkiwali bibliotekę, stało tam tyle łóżek, że przecisnąć się było trudno. Pewnej nocy rozległo się mocne stukanie w okno, jeszcze widziałam p. Olę podnoszącą się z łóżka i zapadłam w słodki sen, z którego obudziło mnie znowu silne targnięcie. Moja kanapka unosi się w górę, nade mną brodata męska twarz – nie zbójnicy z bajki, bo miły uśmiech na ich twarzach i polskie słowa: tędy, tędy, ostrożnie. Jak na latającym dywanie, szybciutko przeniosłam się do pokoju Stefana, nie mogliśmy zasnąć z wrażenia i całą noc “mełłiśmy plewy” według szanownej babci.
Dzień był dość mroźny (jakieś -11, -15°), zima śnieżna. Wyszliśmy z Joasią w swoich ciepłych pilotkach i futerkach i chodziłyśmy tam i siam, żeby jak najwięcej zobaczyć. Panowie partyzanci wybiegali z domu na wpół nadzy i biegli do Czernicy oblać się lodowatą wodą. Ciarki po nas przechodziły, a oni wracali parującą jakąś nieodgadnioną siłą. Zaczęłyśmy marznąć w nogi i nudził się już nam bezcelowy spacer, kiedy jeden pan spod klonu kiwnął na nas palcem i gdy podeszłyśmy wydał rozkaz: „Chodźcie wszędzie na około i wypatrujcie starannie, czy nie przechodzi ktoś nieznajomy, bardzo uważajcie”. Byłyśmy zachwycone, rozcierałyśmy ręce śniegiem, przytupywałyśmy nogami i w nasuwającym się wczesnym zmroku wytrzeszczałyśmy oczy na tego obcego, który nie nadchodził. Dopiero surowy głos pani Oli zdjął nas z posterunku i kazał natychmiast iść do kuchni. Tam było tyle pary, co w łaźni, pachniało pieczoną cielęciną i kakao, do którego podano nawet prawdziwy cukier. Po sutym obiedzie, wróciłyśmy do naszego pokoju, w którym podłoga całkowicie była usłana słomą, ale partyzanci, a było ich tak wielu, już nie leżeli, a siedząc wprost na słomie lub stojąc u okna śpiewali wszystkie znane mi z dzieciństwa piosenki wojskowe, nawet tę „Nie płacz matko, nie płacz wiele”. Nazajutrz, zamiatając ten pokój, znalazłam orzełka z czyjejś czapki. Jakże mi zazdroszczono tego znaleziska!
Minęły święta zimowe i Jurek, który tak mi dokuczał lekcjami dobrego zachowania przy stole, wybierał się do “ojca do Warszawy”. Pewnego zamglonego dnia podjechała pod ganek bryczka, a na niej dwaj panowie. Pani Olimpia była spokojna, ale jakoś bardzo surowa w wyrazie twarzy. Już na ganku wyjęła z kieszeni jabłko, prawdziwe jabłko! Ale nikogo nie poczęstowała, rozkroiła na połowę podając jedną synowi (ależ mamo!) drugą zjadła sama. Krótki pocałunek matkę w policzek i syn odjechał. Ale wykręcając wokół klombu spojrzał raz jeszcze z uśmiechem na matkę, na nas, odprowadzających, nie, jakby nikogo nie było. Wczesną wiosną zostałam sama w dużym, pakownym domu: wyjechali moi przyjaciele z babcią, wyszła do córki pani Turska. Nie dziwiło mię to bardzo, jest wojna, ludzie przenoszą się z miejsca na miejsce – to sprawy dorosłych. Nocami bałam się bardzo! Dopiero pewnego dnia powiedziała mi Bronia – służąca: „Jak to nie wiesz, że Jurek nie żyje? Zginął w walce z rosyjską partyzantką”. Z rosyjską? Nie z niemiecką! Dlaczego? To mnie wtedy najbardziej bolało, bo że zabrakło na ziemi młodego, wesołego i tak mi życzliwego człowieka wyobrazić sobie nie mogłam.
Wilno. Wyzwolenie, ale inne…
Znowu jestem w domu, tylko nie w tym kochanym czteropokojowym mieszkaniu z podwórkiem pełnym wspomnień o miłych sąsiadach, o dziecięcych zabawach i kłótniach, a w dwupokojowej suterence, której okna wychodzą wprawdzie na stare sosny i gęsty tatarak porastający „żabie jeziorko”, ale obce piękno, nie swoje. Do placyku, gdzie się zbierały wszystkie starsze i małe dzieci było trochę dalej, a i wszyscy byli jacyś inni. I wtedy to znów pojawił się Janek w pelerynie. Przyszedł do naszych chłopców parę razy, już nie uśmiechnięty, a bardzo poważny. W ciągu paru dni chłopców zabrakło, jakby ich wiatr zmiótł: i Tadzika z Zakretowej o rok tylko ode mnie starszego i Zbyszka, i Jerzyka, i Jurka. Parę tygodni później uciekaliśmy na Sałaty – piękne jezioro wtedy za Wilnem. Uciekaliśmy przed frontem. Stodołę, w której spaliśmy, krzaki w których chowaliśmy się ostrzeliwano z nisko pikujących samolotów. W czasie takiej strzelaniny podpełzłam pod wóz i z wielkim strachem myślałam, gdzie jest kochana ciocia, czy znajdę ją żywą i była to jedna z najszczęśliwszych chwil w moim życiu, kiedy spotkałyśmy się i padłyśmy sobie w objęcia. Na „naszą” stodołę wyszli partyzanci, nie ci z Korzyści, ale prawie tacy sami. Mieli biało-czerwone opaski, wszyscy na koniach, a wśród nich był ranny, którego powieźli do izby. Był to okres truskawek i, jak się wydawało, prędkiego wyzwolenia. Przyszło, ale inne. Nasze chłopaki, którzy, jak się okazało, też walczyli o Wilno, wrócili znacznie później, bo aż z Kaługi, twarze mieli ponure, chodzili oddzielnie, milczący, a matki ich opowiadały w sekrecie, że plecy mieli zbiczowane. I tu zaczęła się ewakuacja do Polski. Domki w ogródkach kwiatowych jedne po drugim zajmowali Rosjanie, w naszym nowym podwórku pojawiły się dwie litewskie rodziny. Nie pamiętam dnia “Zwycięstwa”. Wojna dla mnie skończyła się kiedy zaczęli rozbierać płoty. “Płoty to zabytek kapitalistyczny, teraz będziemy wszyscy żyć razem”.
Idalia Żyłowska