Tytuł: Jak to było z Litwinami
Autor: Józef Mackiewicz
Wydawca: “Wiadomości” 17.08.1947, Rok 2, Nr 33 (72)
Rok: 1947
Opis:
Jak to było z Litwinami
To co było państwem, a następnie tradycją “Obojga Narodów”, rozpadło się ostatecznie w latach 1920-1921. Odtąd stosunki polsko-litewskie cechuje monotonna stagnacja: ani pokoju, ani wojny, aż do słynnego ultimatum polskiego, po którym przyszło mniej więcej normalne współżycie sąsiedzkie. Był to okres bardzo krótki, bo przerwany wybuchem drugiej wojny światowej. Ponieważ republika litewska nie wyrzekła się swych pretensji do Wilna, a jednocześnie zachowała formalną urazę do Polski za ultimatum, przeto z chwilą gdy zwycięstwo przechyliło się decydująco na stronę niemiecką, można się było spodziewać że Litwini wkroczą na Wileńszczyznę. Tak się jednak nie stało. W konflikcie polsko-niemieckim Litwa stanęła uczuciowo po stronie Polski. Politycznie zachowała neutralność. Natomiast zdaje się nie ulegać wątpliwości, że w wypadku niepowodzenia Niemiec wystąpiłaby otwarcie po stronie Polski i sojuszników, aby odebrać zagrabioną jej przez Hitlera Kłajpedę.
Rząd litewski nie znał tekstu tajnego protokółu do układu polsko-angielskiego (fatalnego zresztą dla nas z innych względów). Jak wiadomo, §2 tego protokółu, obejmując Litwę pojęciem pośredniego zagrożenia Polski ze strony Niemiec, mógł być komentowany jako rozciągnięcie gwarancji brytyjskich również i na państwo litewskie. Czy można z tego wyciągać wniosek, że Litwa stanęłaby po naszej stronie w rozprawie z Niemcami, gdyby ten protokół znała?
Dziś, po latach, jeden z kierowników ówczesnej polityki zagranicznej Litwy, gdy go o to zapytałem, nie odpowiedział wprost, słusznie być może uważając pytanie za zbyt obcesowe. I tylko w zamyśleniu:
– Dlaczego nam o tym nie powiedziano? !
– No, a jak pan myśli, dlaczego?
– Nie mam najmniejszego pojęcia – odparł, rozkładając ręce.
17 września 1939, z chwilą zdradzieckiej napaści Związku Sowieckiego na Polskę, stanowisko Litwy nie uległo zmianie, a raczej powiedzieć można, przybrało formy rycerskości, rzadko spotykanej w stosunkach politycznych pomiędzy państwami. Zarówno oddziały polskie jak ludność cywilna, uciekająca na terytorium Litwy, przyjęte zostały gościnnie, mimo tylu lat wzajemnych niesnasek. Z trzech państw bałtyckich jedyna tylko Litwa nie wypowiedziała pobytu posłowi polskiemu, uznając w dalszym ciągu istnienie suwerennej Polski.
Ale wypadki toczą się ze śmiertelną szybkością. Brytyjskie gwarancje dla Polski okazują się świstkiem papieru wobec napastnika sowieckiego (tajny protokół wciąż nie jest znany). Jednocześnie widmo tego czerwonego napastnika zawisa nad Litwą. Pan Zechlin, reprezentujący w Kownie Trzecią Rzeszę, czyli jedyne państwo, które poza Sowietami stanowi rzeczywistą siłę w Europie wschodniej, nabiera wagi. Ludzie nad Bałtykiem przenoszą zwolna wzrok z Londynu i patrzą w Berlin. Ale Berlin nie rusza palcem, gdy Sowiety narzucają kolejno Estonii, Łotwie i Litwie swe pakty i bazy wojskowe.
W tym miejscu następuje moment mało znany szerszemu ogółowi społeczeństwa polskiego. Sowiety zmuszają Litwę siłą do “paktu przyjaźni”, jednocześnie wciskają jej gwałtem Wilno, którego ona nie chce i przed którym broni się do upadłego. To znaczy, nie dlatego nie chce, żeby się wyrzekała swoich do niego pretensji, i nie dlatego się broni, żeby go nie chciała, ale dlatego że forma narzuconego jej wraz z Wilnem paktu pozbawia Litwę faktycznej suwerenności i oddaje ją pod protektorat Sowietów.
W Kownie panują jednak bardzo surowe przepisy prasowe. O tym co się dzieje za kulisami, o dramatycznych rokowaniach w Moskwie, do gazet nic się nie przedostaje. Jeszcze raz nadzieje Kowna skierowują się w stronę Berlina, ale zawiedziona z tej strony mała Litwa, zdana na łaskę kolosa sowieckiego, przyjmuje umowę, robi dobrą minę w złej grze, utratę części swych praw suwerennych pokrywa urzędową manifestacją radości z powodu “odzyskania” Wilna i wmaszerowuje na terytorium przedtem polskie, z którego dziś ustępują wojska sowieckie.
Poseł Rzeczypospolitej Charwat dopiero teraz opuszcza Kowno, składając protest.
*
Jest już jesień głęboka w tej części Europy wschodniej. Nici babiego lata powiązały skiby jesiennej orki. Trakt z Kowna przez Koszedary, Rykonty, Zawiasy wybiega na góry Ponarskie. Wokół ciągną się biedne wrzosowiska i rosną jeszcze bardzo stare drzewa, o których wspomina Mickiewicz. Z gór roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków na Wilno. W chwili gdy pierwsze oddziały litewskie schodzą serpentyną w dolinę miasta, upstrzone jest ono jeszcze czerwonymi szmatami, które tu zatknęli bolszewicy.
I oto w tej chwili następuje jedno z najbardziej dramatycznych nieporozumień, w konsekwencji tego odmętu, w jakim pogrążone zostały od lat stosunki polsko-litewskie. O ile słuszne i logiczne było stanowisko, że je tak nazwiemy, “legitymistyczne” posła polskiego w Kownie, o tyle niepolityczny wydawał się odruch społeczeństwa polskiego w Wilnie. W październiku 1939 Polskę przesłaniają dymy pogorzelisk i gruzów. Całe jej terytorium rozdarte zostało przez dwóch straszliwych wrogów. W takiej sytuacji wkroczenie Litwinów do Wilna stanowiło ulgę. Narzucały się słowa: “Chwała Bogu, żeście przyszli na zmianę bolszewików! Na razie starajmy się powrócić do zgody, i niechby się ona stała zadatkiem na przyszłość, gdy minie zawierucha, a wtedy rozstrzygniemy jakoś nasze sprawy”. Tymczasem wszystko układa się odwrotnie. Położenie jest bardzo ciężkie, bo trudno wymagać od obywateli jednego państwa, by obnażali głowy przed sztandarami innego państwa, gdy ono anektuje ich bez pytania. Z drugiej jednak strony wiszą jeszcze czerwone płachty, a oto Litwini wkraczają ze znakiem Pogoni, który był naszym znakiem od wielu bardzo wieków, herbem pokoleń, symbolem wspólnej potęgi. Dramat tkwi w tym, że teraz ludzie postponują go przezwiskiem “kobyłka”, odzywają się gwizdy, śmiechy i kpiny. Dramat tkwi w jakimś fatalnym qui pro quo, gdyż jednocześnie ten sam tłum, w nienawistnym, ale głuchym, raczej pokornym milczeniu, rozstępuje się przed łokciami czerwonoarmistów, a gdy ciężarówki ich długimi sznurami wywożą na wschód biblioteki, zbiory, maszyny, dobro prywatne, komunalne i państwowe, nikt za nimi nawet kamieniem nie rzuci Przykro, ale że tak było, zaprzeczyć nie podobna.
W wilię Dnia Zadusznego radio litewskie, które nadawało na przemian po litewsku i po polsku, ogłasza program uroczystości: “Jutro i t.d. społeczeństwo litewskie uczci na cmentarzu Rossa wielkiego Bassanowicza, społeczeństwo zaś polskie złoży hołd na grobie serca marszałka Piłsudskiego” Był to niewątpliwy gest. W zarządzeniach policyjnych wzywa się tylko do unikania wszelkich pochodów poza cmentarzem. Młodzież polska do przepisu tego się nie stosuje i organizuje, bardzo zresztą niewinną, manifestacyjkę. – Od tego dnia, jak nożem uciął!
*
Co się właściwie stało? Litwini tłumaczyli to później naciskiem wrogich mocarstw. Nie wydaje się jednak by można było uprawiedliwić tym naciskiem wszystkie zarządzenia, w których następstwie Polacy ograniczeni zostali w swych prawach bardziej niż Żydzi czy Białorusini.
Utrapieniem mieszkańców stała się przede wszystkim kwestia języka. Wilno, które było ongi stolicą państwa mówiącego w trzech czwartych językiem “ruskim”, a później polskim, Wilno, które posiadało zaledwie 2,5% Litwinów, miało być w przeciągu kilku miesięcy, a jak niektórzy chcieli, tygodni, przerobione na miasto czysto litewskie. Język zaś litewski jest trudny, niczym nie przypomina żadnego z języków słowiańskich. Tak tedy fryzjer przemienił się w ciągu nocy na “kirpykla”, szkoła na “mokykla”, ulica na “gatve” i t.d. Orientacja w mieście, wskutek napisów, szyldów, jednojęzycznych obwieszczeń litewskich, uległa kompletnemu zahamowaniu. Policja polska była lepsza i grzeczniejsza niż w innych państwach, z wyjątkiem może Anglii. Natomiast przysłana do Wilna policja litewska, w większości wypadków werbowana z młodych ludzi, nie znających już polskiego, na ogół brutalna. Zaprowiantowanie tworzyło nieuchronne kolejki przed sklepami. Kto umiał po litewsku, ten się przepychał poza kolejką, z fantazji lub łaski dyżurującego policjanta. Te drobne na pozór nadużycia, niestety, tolerowane przez wyższe władze, stały się w rezultacie źródłem, z którego trysnęła pierwsza fala nienawiści marznących w kolejkach mieszkańców miasta. Dochodziło do awantur. Pałka gumowa policjanta dokonywała w takich zajściach spustoszenia przede wszystkim politycznego, bo
Była zima mroźna. Zmierzch zapadał wcześnie. I od lotniska ku miastu padała krwawa łuna od pięcioramiennej gwiazdy, zapalanej nad sowiecką bazą wojenną
*
Prawo jazdy, udzielane dorożkarzom w Wilnie, uzależniono od nauczenia się języka litewskiego w ciągu trzech miesięcy!
– Eeeech ! – spluwał dorożkarz w skrzepły śnieg i podcinał konia bez powodu.
– Jak się teraz żyje? – zapytałem raz.
– Nu, jakby to panu powiedzieć U sowietów można by żyć, ale tam życia niema A w tej Litwie życie jest, ale żyć nie można
Sentencja ta nie była tak bez sensu, jakby się wydawało na pozór. Gospodarczo Litwa stała świetnie. Rolnictwo kwitło. Ludzie odetchnęli po widmie nędzy sowieckiej, ale też zapomnieli ją wkrótce, jak to – ludzie. Tymczasem polityka językowa, polityka w stosunku do szkoły polskiej, uniwersytetu, teatru i t.d. uniemożliwiała wszelkie porozumienie.
Najgorzej było z prasą. Według ustaw litewskich każde pismo musiało zamieszczać t.zw. “privalymas”, artykuły obowiązkowe. W praktyce oznaczano miejsce, czcionki, tytuł i podpis. Przysyłano artykuły głoszące tezy odwrotne do kierunku pisma. Nie wolno było zaznaczać, że nie są to artykuły redakcyjne. System ten stosowano zwłaszcza do prasy polskiej. Cenzura czyniła spustoszenia. W tych warunkach, co tępsi czytelnicy przestali się w ogóle orientować w politycznym zabarwieniu gazety.
A z bazy sowieckiej padały smugi czerwonych świateł
Byłem w tym czasie redaktorem i wydawcą jednego z dwóch pism polskich w Wilnie. Największym naszym wrogiem, wrogiem wspólnym, byli niewątpliwie bolszewicy. Znajdowaliśmy się jeszcze nie za kurtyną, ale już za kratą żelazną. Opinia litewska reprezentowała raczej słuszny pogląd, że dziś już nie strzały na linii Maginot, ale bliżej na linii Mannerheima bezpośrednio decydują o losie nas wszystkich. Prasa litewska pozwalała sobie jeszcze na mniej lub więcej profińskie stanowisko, ale nam nawet i tego nie było wolno! Pewnego dnia zakazano umieszczania komunikatów fińskich na pierwszym miejscu. Kazałem tedy drukować sowieckie petitem, a fińskie na drugim miejscu, ale tłustym drukiem. Zakazano używania tłustego druku do komunikatów fińskich. Zakazano używania w tytułach przymiotnika “bohaterski” w odniesieniu do Finów. Zakazano artykułów politycznych na temat wojny fińskiej. Jeżeli taki był stosunek do sprawy dla Litwy sympatycznej, można sobie łatwo przedstawić, jak krępowano nas w tematach dla urzędu prasowego niesympatycznych! Początkowo pisałem memoriały do władz i walczyłem z cenzurą. W rezultacie w kwietniu 1940, decyzją rady ministrów w Kownie, odebrano mi prawo redagowania czasopism na całym terytorium republiki litewskiej
*
Przyłatałem tu do tła wypadków moją osobę, dla ilustracji głównego skrętu, z którego rozchodzą się drogi polsko-litewskiego nieporozumienia. Bo oto byłem zawsze głosicielem rewindykacji tej racji stanu, której politycznym uosobieniem w naszej przeszłości stało się Wielkie Księstwo Litewskie ze stolicą w Wilnie. Koncepcja uważana była przez ogół społeczeństwa polskiego przed wojną za herezję polityczną, a po wkroczeniu Litwinów niemal za zdradę. Tymczasem mnie właśnie ci Litwini odbierają koncesję. Dlaczego?
Utarło się w społeczeństwie polskim uważać Litwę za kraj opanowany manią wielkości. Tymczasem Litwa opanowana jest manią małości. Utarło się pomawiać Litwę o pretensje nie tylko do Wilna, ale do Grodna, Nowogródka, do Bóg wie czego! Tymczasem ona, za Boga właśnie, nie chce nawet Oszmiany! Ba, gdybyż to dążyła do wcielenia Mińska litewskiego Nie w tym bowiem leży trudność porozumienia polsko-litewskiego od r. 1918 że Litwini chcą za dużo, tylko w tym że chcą – za mało. Nie w tym, że anektują nam Mickiewicza, ale w tym że go się zaczynają wypierać. Nowa Litwa, zrywając kolejno z tradycjami politycznymi starej, przedzierzgnęła się w państwo ciasnonacjonalistyczne, które przyszłość swą widziało w odwróceniu od przeszłości, a my ze swej strony uczyniliśmy niestety wszystko, by Litwinów w ich etnograficznym odosobnieniu utwierdzić.
Cenzura litewska w r. 1940 zabrania nazywać Wilno “stolicą Wielkiego Księstwa Litewskiego”, inaczej niż w znaczeniu historycznym. Zabrania używać słów “Wielkie Księstwo Litewskie” w odniesieniu do współczesnych terytoriów, pociętych sowiecką i niemiecką okupacją. Zabrania głoszenia idei politycznej restytucji Wielkiego Księstwa Litewskiego. Społeczeństwo zaś polskie, skostniałe w zadawnionych przesądach, ograniczone w wolności prasy, nie mogło pojąć, że w tym okresie polityka litewska w Wilnie była w rezultacie bardziej antykrajowa, niźli antypolska w ogóle.
Szczytowym punktem tej polityki była ustawa paszportowa, zimą 1940. Doprowadziła ona do takiego absurdu, że w Wilnie, ogłoszonym za stolicę państwa, znalazło się raptem 150.000 “obcokrajowców” na 200.000 mieszkańców! Człowiek urodzony poza granicami nakreślonej przez traktat moskiewski republiki litewskiej, np. w Smorgoniach, jako “obcokrajowiec” politycznie uciążliwy posiadał w Wilnie prawa mniejsze niż np. Francuz urodzony w Paryżu, ale przebywający w Litwie na prawach normalnego cudzoziemca.
Tu już nie “endecy”, ale pierwsza lepsza mleczarka z Jaszun czy Podbrodzia, urodzona w Oszmianie albo w Lidzie, zaciskała pięści (był krótki okres, gdy “obcokrajowcom” nie wolno było nawet jeździć pociągami). Fatalnym rezultatem tego rodzaju polityki było rozszczepienie i pokłócenie całej ludności w obliczu wspólnego wroga. Rozpoczęły się bójki. Litwini tłukli się z Polakami po kościołach o język nabożeństwa, a pod Ostrą Bramą, na swoją bazę, przejeżdżali bolszewicy, którym nikt nie ośmielał się zwrócić uwagi, że nie uchylają nakrycia głowy przed obrazem cudownym Matki Bożej
Było już pod wiosnę gdy ni stąd ni zowąd zaczęły krążyć niezliczone anegdoty i wersje, w których stacjonujący w kraju bolszewicy nieodmiennie odgrywali rolę poskromicieli Litwinów i obrońców Polaków.
– Pan słyszał co było wczoraj na poczcie? Polak oddaje list, a jemu urzędnik odrzuca grubiańsko i każe mówić po litewsku. A w kolejce stal oficer sowiecki. Poszedł za okienko i w mordę Litwina, w mordę!
Na trzeci dzień w “Bristolu”:
– Oficer litewski obraził kobietę-Polkę, a bolszewicy z sąsiedniego stolika w mordę Litwina, w mordę!
I to “w mordę” mówiło się z takim smakowitym mlaśnięciem, z takim ciepłym cmoknięciem
Żadna absolutnie z tych opowieści nie była prawdziwa, ale oczywiście nie mogło być gorszego skutku tej waśni, niż obdarzanie bolszewików rolą biblijnego archanioła Gabriela!
Tragedia tamtych dni, to błędna polityka litewska, która na mniejszą skalę dokonała tego co Niemcy zrobili później na większą – mimowolnej popularyzacji bolszewików. To – z drugiej strony – stanowisko społeczeństwa polskiego, które zamiast naprawiać błąd litewski, jeszcze go pogłębiało, angażując się politycznie w innym kierunku niż tego wymagał zarówno rozum jak interes obydwóch narodów.
Jeżeli mianem polityki określimy działanie na przyszłość, musimy przyznać że była ona wyjątkowo krótkowzroczna, gdyż ówczesna waśń polsko-litewska musiała się skończyć tak jak się skończyła już 15 czerwca 1940, gdy armie czerwone ostatecznie przekroczyły granice i wspólny wróg ogarnął cały kraj.