Tytuł: Morderstwo nad rzeką Waką
Autor: Józef Mackiewicz
Wydawca: “Wiadomości”, 1950, nr 14 (209)
Rok: 1950 04 02
Opis:
Morderstwo nad rzeką Waką
Nazywał się: Antoni Bołtuszko, co oczywiście wskazywało na pochodzenie starochłopskie, gazie indziej powiedziano by może: gminne. Czy żona jego, Akwilina, była ładna?… Baby z sąsiedztwa zwykłe były mówić: «Ot, taka tam i ładność! Czarniawa ona, ale żesz słaaaba… Krowa podoić i to zadyszy sie». Natomiast młode kobiety i dziewczęta o pretensjach podmiejskich, gdy np. po sumie w niedzielę, stały grupkami przed kościołem, powiadały wręcz: «Ani ona ładna, ani ona co». Podówczas o siostrze jej jeszcze nic nie mówiono, bo jej z tej strony rzeki nie znano.
Bo ja wiem… Gust męski pod tym względem, jak wiadomo, różni się często od kobiecego. Mnie Akwilina się podobała, tak na oko. Ale moja żona na przykład nigdy nie wyrażała na ten temat zdania. Anwilina istotnie mogła robić wrażenie słabowitej, ale choć drobnej budowy, słabowita nie była. Miała rysy twarzy o pewnym podkreślonym akcencie: ledwo, ledwo skośne oczy i troszeczkę uwydatnione kości policzkowe, małe ręce; zgrabna i ruchliwa. W okolicy nosa, latem zwłaszcza, miała piegi.
Dawno, pięć wieków temu, wielki książę Witold osadzał w dolinie rzeki Waki jeńców tatarskich o pośledniejszym pochodzeniu, t.zw. Nogajców. Otoczył w ten sposob łańcuchem osiedli południowe dostępy do Wilna. Powstały wtedy wsie Melechowicze, Sorok-Tatary, Chazbijewicze i t.d. Rzeka była mała, lecz o bardzo szeroko rozrzuconych, podmokłych torfowiskach nadbrzeżnych. Z obu stron ciągnęły się wzgórza pokryte lasem. Z czasem południowy stok gór, wokół coraz gęstszych wsi, wyrąbano doszczętnie, za to z północnego stoku, lesistego, jak z ukrycia, spoza naturalnej fosy, którą stanowiła dolina rzeki Waki, hen! daleeeko! -rozpościerał się widok na przedpola. W Sorok-Tatarach ostał się meczet i ludność tatarska. Takoż Chazbijewicze zachowały kilkanaście ich rodzin. Natomiast Melechowicze przezwano z biegiem czasu na Melechowce, i Tatarów w nich juz nie było. Ledwo ze czasem w rysach twarzy gdzieś coś przebiło, ale mogły to być równie dobrze wrażenia urojone. Z drugiej jednak strony nie jest wykluczone, ze Akwilina, która pochodziła z Melechowiec, zawdzięczała swoje rysy jakimś połączeniom atawistycznym.
Bołtuszko (którego potocznie przezywano: Bałtuszka) ożenił się z nią w r. 1937, a w r. 1938 przyszedł do mnie, dowiedziawszy się ze szukam człowieka do stałego stróżowania, do pilnowania sadu i podręcznych prac.
Nazajutrz po tej wizycie, zjawił się u mnie Paweł Bonty, ze wsi Dusinięty, zdjął czapkę, bardzo staromodnym zwyczajem już od furtki, i zapytał:
– Pan bierze Bałtuszke za stróża?
– Uhum.
– Czysty śmiech. Toż to pierwszy żulik w całej gminie.
– Czemu?
– Jak czemu! On panu cały dom wyniesie. To nie mój interes, ale niechaj pan zapyta każdego: gdzie Bałtuszka przechodzi, tam i wierówka na płocie nie ustoi się. Nu tak wprost można powiedzieć, że i złodziej.
– No to może złodziej od złodziei najlepiej obroni.
– Ot, też pan i gada. Mnie to w tym interesu nie ma, ależ pan przekona się. A i żonka ta, u niego, też nijaka… Czy panu drzewa moża, czasem, potrzebna?
– A jakie?
– Tęgie drzewo. Sucha-suchutka.
– Po czemu?
– Ja drogo anigdy nie biorę, pan żesz sam wie.
– No dobrze, zobaczę jeszcze. Bonty rozejrzał się po obejściu, jakby w poszukiwaniu tematu, ale go nie znalazłszy, podniósł z kolei głowę na sosny, które z lasu wkraczały bezpośrednio na podwórze i zauważył:
– Isz, wiewiórki skaczon.
Nałożył czapkę i poszedł sobie. Pies na łańcuchu długo jeszcze szczekał za nim.
Wieczorem Bołtuszko przywiózł swoje manatki, żonę z niemowlęciem i wieprzaka. Chmurno krzątał się po dziedzińcu, aż w końcu zagadnął:
– U pana był Bonty Paweł?
– Był. A bo co?
– Ot, jak ja jemu jutro kołem po tym czerepie zajadę, złodziejowi temu…
– I po chwili dodał: – U Dobrowskiego chlew wyłamał, parsiuka ukradł i do miasta powióz przedać.
– Czyż to on?
– A ktoż by iny!
Jutro wstało dżdżyste, ciekło ze wszystkich dachów i z każdej igły sosnowej. Za to trzeciego dnia słonce świeciło pięknie na umyte wrzosy, droga jak wąż, nakrapiana błyszczącymi kałużami, biegła lasem, pachniało grzybami, zbliżała się jesień. Bołtuszko i Bonty zmówili się zgodnie, napoili gajowego wódką i pojechali wozem Pawła kraść drzewo z rządowego lasu.
Owoce obrodziły tego roku nadzwyczajnie; gałęzie się łamały. Letnicy żydowscy z miasta płacili dobre ceny za mleko, jaja, miód, masło. Wreszcie żurawie zaczęły ciągnąć kluczami; o zmierzchu, tuż za lasem, rozbijały szyk w bezładne stado i długo krążyły, pokrzykując, zanim opadły na przybrzeżne błota Waki. Jesień, jesień, co tu i gadać! Zbliżał się rok 1939.
……………..
– Było! – skarżył się potem, w okresie sowieckim, Kazimierz Bonty, stryjeczny brat Pawła. – Było wszystkiego. Ot pan na ten przykład narzeka, że «kradli». Nie dziw, że ludzie kradli. Było z czego żyć, to było i z czego ukraść. A dziś pójdzi, spróbuj ruszyć choć jaka gniła gałązka z lasu! Wraz tobie i… Ech, a to wszystko: narzekaaali… To źle, tamta rzecz niedobra. Ot, od tego narzekania i Pan Bóg zesłał.
– Nie biaduj, Kazimierz – odezwał się stary Kotowski, z którym razem pracowaliśmy przy szosie. – Sowieci drogi budujon, wraz, znaczy, uciekać będą. To już – zwrócił się do mnie – znak taki, pewny. Za Ruskim jeszcze, pamiętam, szosa pod Kownem stroilim, i jak raz po tej szosie uciekać przyszło. Niemiec w piętnastym przyszedł i strach co drzewa napsuł, wszystko drogi mościł okrąglakami, het aż pod Smorgonie. Polaki nasze też, ciągle drogi budowali, strategiczne nazywały się. I co z tej strategii, kiedy strzymać nie umieli. A obacz Litwini, też od dróg zaczęli. Teraz Sowieci…
– No to jak ma być, bezdroża? – wtrąciłem.
– A dać pan spokój, jego słuchać tego Kotowskiego! – obruszył się Kazimierz. – Gada ot, jak wszystko równo baba; «bałtuszka» taka!
Aha – przypomniałem sobie – a co teraz porabia Bołtuszko?
Dowiedziałem się, że wyrobił się na kwalifikowanego zduna i chodzi po wsiach piece budować.
– Prawda, – przytaknął Kotowski, -nawet w Małych Solecznikach, słyszałem, jednemu Ruska piec stawił. Ale nie ważnie. – Rzucił szufel żwiru na drogę, wytarł rękawem pot z czoła i wsparty na łopacie, dodał nagle: – A Akwilina ta, to też jemu nie na dzisiejsze czasy żonka. I siostra jej także samo taka.
Bodaj że wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że miała siostrę. Dlaczego jednak nie była «na te czasy» żonką?
Bołtuszkowie mieszkali u mnie krótko, rok jeden zaledwie, do wybuchu wojny. Akwilina chadzała zawsze po podwórku sobie właściwymi, drobnymi kroczkami, głowę trzymała prosto, ale oczy stale zakryte rzęsami, i czasem tylko zdawało się, że nie obracając źrenic, jakby zerka na boki, co czynią zresztą często kobiety które czują że są obserwowane. Idąc z wiadrem do studni, ledwo dostrzegalnie kołysała się w wąskich biodrach.
– Na coś się tak zapatrzył? – usłyszałem raz pytanie mojej żony.
Bo ja wiem… Na to może, jak Akwilina spuszcza na łańcuchu wiadro do studni.
– Akwilaaa! – darł się Bołtuszko. – Ty dawała już parsiuku żarcia?!
– Jeszcze nieeeee! – odkrzykiwała spod otaczających studnię krzaków wiśniowych, a później cała przechylona niosła pełne wiadro, w którym po jesiennemu pływało kilka żółtych listków na stalowo-srebrnej tafli wody.
– Tak patrzaj! A to on ryłem wraz cały chlew rozwali.
Po czym tu było sądzić? W izdebce ich było zawsze nędznie, ale schludnie. Na okienku dogasała jakaś prymulka w doniczce, a podłoga niedzielami była wyszorowana na czysto. Znać, jednak miała w sobie coś, czy to różniącego ją od otoczenia czy podniecającego, co jednemu mogło się podobać, a w innych wzbudzało niechęć. Bołtuszko już wtedy terminował jako początkujący zdun. Żulik – nie żulik, raczej po prostu nicpotem. Żadnej szkody mi nie wyrządził. Raz tylko jeden przychodził przodownik z gminy, prowadzący śledztwo w sprawie kradzieży u Woronków w Borkowszczyźnie, ale na przesłuchaniu się skończyło. «Za Litwinów» przeniósł się w drugi koniec osady za tor kolejowy. Straciłem ich zupełnie z oczu. «Za Sowietów» jak się okazało, chodził po wsiach okolicznych i bądź budował, bądź naprawiał piece i kominy. Akwilina do żadnej pracy się raczej nie nadawała i nie zabierała. Nosiła dziecko, po babsku owinięte w chuście, zawsze biednie przyodziana, rzęsy długie i spuszczone.
Rzeźnik miejscowy, Wincenty Rojkiewicz, który odznaczał się darem obserwacji, aż przystanął kiedyś na drodze gdy szła, patrzył za nią długo i w zamyśleniu, a później powiedział:
– Ot, idzie… Oczy wszystko jedno jak jodłowymi łapkami nakrywszy.
– A jak oni żyją ze sobą? – spytałem.
– Słychać, że bardzo dobrze.
Istotnie, krępy, niski, silny, a nie lubiący pracować Bołtuszko nigdy nawet po pijanemu nie uderzył żony. Wkrótce jednak rzucił ciężki chleb jadania z wielu pieców i przerzucił się na lekki: pędzenia samogonu. Było to w okresie, gdy z szarugą drugiej od wojny jesieni poczęła się rozlewać po kraju szaruga i beznadziejność sowieckiego bytowania. Ludzie zaczęli się zamykać w sobie, jakby cofać do głębi, krok za krokiem w miarę zamykających horyzontów, zwężających się perspektyw. W drugiej fali za nudą życia poszła fala samogonu. Pili wszyscy, i cena szła w górę. Koniunktura jednak trwała krótko. W niedługim czasie co trzecia chata wyrabiała własny samogon, nie było komu kupować. Ceny w wyniku podaży zaczęły spadać na łeb. A Bołtuszko już się wciągnął i rozpił przy tym strasznie. We wrześniu miał jeszcze pieniądze, zaczął grać w «oczko», wygrywał, kupił Akwilinie dużo zbędnych przedmiotów, woził ją nawet do miasta. W grudniu natomiast 1940, przepity i przegrany, nie miał za co nawet najlichszych świąt sprawić. W ten sposób poszli na wieczerzę wigilijną, przez zamarznięte błota Waki, na drugą stronę do Melechowiec, do teściowej. Siedzieli tam całe święta.
Później już, jak to bywa post factum, gdy rzecz cała staje się łatwa do osądzenia i każdemu się zdaje, że związek przyczynowy jest jasny, doszukiwano się go bądź w postępowaniu teściowej, że niby «stara nie umiała córek chować», bądź po dawnemu zwalano winę na Akwilinę, to znów na jej siostrę Monikę («…a i imiona jakieści facetne im były dane…») przeważnie jednak opinia przechylała się ku zdaniu, że wszystkiemu ta samogonka winna.
* * *
– Życie, – mówił mi pewien rybak z pobliskiego jeziora Popiskiego, najrybniejszego i najpłytszego w całym b. Wielkim Księstwie, – życie jest jak możny pan, nawet niekoniecznie zły, a taki pan co to powoduje się fantazją. Jak kogoś nie zlubi, to będzie bić po karku po prostu za nic. A ma jeszcze swego, jakby to powiedzieć, rządcę, czyli administratora wrednego, który nazywa się Los. Ot ten to Los i jest najgorszy. Chodzi z biczem i tym biczem, bywa nie to pojedynczego człowieka, ale całe narody okłada. A jak już przyczepi się, to niech Bóg uchowa, do grobu nie popuści.
– Ludzie – powiada mi dalej rybak – zmyślili różne rewolucje robić przeciw drugim ludziom. Ot, niechaj popróbują przeciw Życiu, a przeciw Losowi rewolucja jaka wymyślić! Ale żesz nie ma ani takich ludzi, ani takiej rewolucji na świecie.
Pomyślał chwilę i dodał sentencjonalnie:
– Jedna ryba wpadnie w sieć, a druga nie wpadnie.
Nie ulega wątpliwości, że Bołtuszko wpadł. Zaczepił go widać los końcem bicza. Zaszedłem jakoś zimą do jego mieszkania. Oddawało chłodnym, przestałym brudem, niewietrzoną odzieżą, dymem i wyziewami samogonu. Akwilina koło pieca usiłuje rozpalić ogień, łamie mokre gałązki, ręce jej się trzęsą. Bołtuszko na moje wejście odrzucił kożuch, spuścił nogi z barłogu. Mleko w garnku nie chce kipieć, mokre gałązki dymią, dziecko płacze, a oni milczą. Bo i o czymże to mają gadać, o Monice?!…
– Bołtuszko, – mówię, – piec kuchenny u mnie zaczął czegoś nawalać… Może by…
– Sam nie wiem… Nie, teraz nie będę miał czasu.
I pochylił głowę, wpatrując się z ponurym uporem w palce u nóg, które sterczały z podartych skarpet.
Akwilina odwróciła się od ognia i spojrzała ku mnie. Po raz pierwszy nie przesłaniając oczu rzęsami. To już nie była dawna Akwilina.
Łatwo jest oczywiście powiedzieć, że wszystkiemu zawiniła samogonka, ale czy to ona jedna jest na świecie źródłem wszelakich nieszczęść? Nikomu oczywiście nie przyszłoby na myśl powiedzieć, żeby przyczyną zła mogła być na przykład miłość! Przede wszystkim dlatego nie, że podobne sformułowanie byłoby śmieszne, śmieszne i tyle. Bołtuszko zakochał się! Ha, ha, ha! A i czas że ku temu znalazł odpowiedni! Ha, ha, ha! Jedna tylko ze starych doświadczeniem bab zauważyła:
– Wy śmiech-śmiechem, a tu śmiać się nie ma czego. Ona, ta Monika, musić na niego urok rzuciła. Bywa, bywa, że rzuca uroki.
– A i prawda, że bywa – przypomniały sobie inne.
Naturalnie tych babskich gadań nikt nie brał poważnie. Natomiast wkrótce co innego zaczęto mówić o Bołtuszce.
Spełniła się przepowiednia starego Kotowskiego. Sowieci istotnie uciekli, nie wykończywszy nawet w połowie rozpoczętych prac drogowych. Na zmianę przyszli Niemcy. W siedem miesięcy po ich wkroczeniu i po wielu już bardzo przeróżnych i strasznych wypadkach, znaleziono w naszym lesie trup Żydówki, rozebranej do goła, zgwałconej, obrabowanej i powieszonej na gałęzi sosny, na rzemieniu od spodni. Było to niedaleko dróżki leśnej prowadzącej w dolinę Waki. Wiadomo zaś, że Bołtuszko, który od owego wigilijnego wieczoru zakochał się w Monice, siostrze swej żony, biegał wciąż tą dróżką wpół przytomny, wpół pijany. Tenże sam Paweł Bonty zawyrokował pierwszy:
– A nicht inny, tylko że Bołtuszko.
– Czy nie ty z nim, Paweł, spółka w tej rzeczy trzymał? – odezwał się któryś dowcipnie, a inni zarechotali.
Ale Paweł był pewien swego alibi, jako że człowiek już wiekiem stateczny. Rozmowa toczyła się w chwili, gdy na rozkaz policji założył swą chuderlawą, obrosłą gnojem kobyłkę do sani i wiózł z lasu zeszływniałego trupa Żydówki, byle jak przykrytego ochłapami rogoży, tak że obnażone jej prawie do pachwiny nogi sterczały jak straszliwe jakieś gałęzie. Odwrócił się, żeby coś odpowiedzieć na docinek, ale zmarznięty policjant krzyknął:
– No wieź, wieź!!
Chlasnął więc tylko biczyskiem po klaczce, i taki był to kondukt pogrzebowy. Śledztwa też żadnego nie wdrażano, bo zabójstwo Żyda nie było w praktyce przestępstwem.
Zresztą podejrzenie, rzucone na Bołtuszkę, pozbawione było wszelkich podstaw. Ci, co mieszkali w sąsiedztwie jego chaty, wiedzieli że Antoniego od miesiąca już nosiło gdzieś daleko, gdzie? – nikt nie wiedział, a mówiono nawet, że przepadł zupełnie. Akwilina, gdy wychodziła z mieszkania, nawet drzwi nie zamykała. Nie byłoby czego u nich ukraść. Wystygłe łachy i tyle. Wypraszała u sąsiadek mleka dla dziecka, czasem zgotowała kartofli. Kilka razy chodziła do Melechowiec za Wakę. Jakie tam wiodła spory i gawędy z matką i siostrą (ojciec umarł jeszcze przed wojną), nie dochodziło na tę, lesistą stronę rzeki. Zdawało się jednak, iż w tym czasie rzecz cała uległa wyrównaniu. Między innymi zjawiła się Akwilina pewnej niedzieli, razem ze swą siostrą Moniką, do kościoła, jakby nigdy nic.
Co zaś się tyczy Bołtuszki, jeżeli nawet w tym czasie mógł być posądzony o morderstwo w celach rabunkowych, to na pewno gdzieś daleko i w zupełnie innych okolicznościach. Przy tym los mu się zdawał odmieniać, i można by nawet twierdzić, że na swoisty sposób się uśmiechnął, jakkolwiek byłby to upiorny uśmiech trupa.
Aby zdać sobie jednak sprawę z ciężaru gatunkowego całej akcji, nie można pominąć zmienionych właściwości terenu, na którym się toczyła. Było tak jak się czasem dziać może ze zmęczonym wędrowcem, który kroczy po kraju w zimną, a zarazem wilgotną odwilż. Jest wyczerpany do upadłego, a jednocześnie bezradny; nie może siąść na śniegu, bo jest mokry; spotyka kamień przydrożny, ale niepodobieństwem jest spocząć na jego zlodowaciałej pokrywie; strąca śnieg z powalonego pnia, ale kora jest pod spodem jak gąbka nasiąknięta wilgocią; ze zmęczenia próbuje się oprzeć choć o drzewo w lesie, ale cieknie po nim zimna woda a wiatr strąca z gałązek zlodowaciałe krople. Nieprzytulność terenu staje się rozpaczna, a jak okiem sięgnąć nie widać chaty, ani dymu z ogniska. Taki człowiek wychodzi więc znowu na byle udeptaną drożynę i wlecze się ostatkiem sił, nie starając się nawet zastanawiać nad możliwością spoczynku. Podobnie, do rozpaczy nieprzytulnie, było na całej przestrzeni kraju. Kto mieszkał w mieście, tego straszono rewizją, aresztem, łapanką. Kto mieszkał na wsi, przy drodze, tego najeżdżały patrole SS, niemieckie, litewskie, łotewskie, estońskie, ukraińskie… w dzień złe, w nocy gorsze. Kto mieszkał na bezdrożu czy bezludziu, tego nachodziły partyzantki, sowiecka, polska, litewska, żydowska, albo zwyczajni bandyci, wszyscy ze sobą wzajemnie pokłóceni, strzelający się, rżnący i wymagający. Pomożesz jednemu – rozstrzelają inni, a nie pomożesz – zastrzelą ci sami. Nie było gdzie przysiąść, gdzie przystanąć nawet, nie to żeby głowę ułożyć do spokojnego snu. Nie było lasu, rojstu, błot takich, ani puszczy, ani miasta, w którym by się skryć. Nie pozostawało więc nic innego, niż wlec się przez to życie ostatkiem sił i nie myśleć, czy się zeń kiedy wyjdzie, czy nie. – To że kogoś, kto żył jeszcze wczoraj, znaleziono nazajutrz trupem zimnym, nie budziło głębszej refleksji, ale – żeby w takim czasie i w takim stanie tracić głowę dla jakiejś dziewczyny, mając przy tym własną żonę na karku i dziecko w głodnej chacie, na to trzeba być chyba «zaaa wszystkiem zdurniałym», jak nie bez racji zauważono pod adresem Bołtuszki.
Zgadzając się na ogół z tą opinią, zastrzec muszę, że z drugiej strony o kompletnym «zdurnieniu» Bołtuszki też nie mogło być mowy. W swoim szaleństwie zdawał sobie wszelako sprawę, że Monika, jak to Monika, dziewczyna młoda, podniecona w ambicji zwariowaną miłością szwagra, może z nim pójść albo i nie pójść, w żadnym jednak wypadku nie pójdzie na mokry śnieg pod ciekące drzewo. Bo dokądże ją może poprowadzić, na wspólne łóżko z Akwiliną?! Nie było zaś żadnego innego praktycznego wyjścia, i ta strona materialno-techniczna stanęła nieprzebytą barierą przed zapijaczonym hołyszem.
A zbliżała się zimna wiosna 1942.
Bołtuszko zrozumiał więc, że bez pieniędzy niemożliwe jest przełamanie na trwałe tej bariery. Rozumiał to aż nadto dobrze, gdy szedł w kierunku południowym, wzdłuż toru kolejowego prowadzącego do Lidy. Szedł szlakiem szyn jako najkrótszym, może go też wybrał bezwiednie, a może dlatego że ojciec jego, ś.p., takoż Antoni, Bołtuszko, był ongi dróżnikiem kolejowym.
Wszystko co pozostało po dawnych znakach Polski, była, nie dochodząc stacji Jaszuny, pogięta już tablica z napisem: «Zamknąć klapę popielnika». Stąd prowadziła w prawo znana ścieżka, którą można było przejść niepostrzeżenie pomiędzy wsiami i zanurzyć się w puszczę Rudnicką.
Nie będę zdawał relacji z wydarzeń, których nie znam. Słyszałem później wersje sprzeczne, a żadna z nich nie mogła być sprawdzona. Czy Bołtuszko wypłynął po drugiej stronie puszczy w bogatym ongi miasteczku Ejszyszkach? Inni upierali się, że poszedł aż do Radunia, słynącego nie tyle ze swych starych bożnic ile na świat cały z cadyka cudotwórcy, który umarł przed wojną a miasteczko Raduń wyniósł do ośrodka żydowskiego pielgrzymstwa. Nie obeszło się naturalnie bez legend że właśnie w Raduniu zakopano… Mój Boże! Wieleż to legend słyszało się podczas minionej wojny!…
* * *
U nas, chwalona gdzie indziej, wiosna jest przede wszystkim wietrzna. Stąd też, gdy w lutym, ogołocone ze śniegu, poczerniałe nagle sylwetki drzew zaczną rzucać wierzchołkami, a dziko i bezładnie jakoś szumieć, ludzie obeznani, zadarłszy głowę, powiadają zazwyczaj: «Do wiosny idzie», choć śniegi jeszcze leżą głębokie.
Zabawa zaczyna się w końcu lutego i trwa nieprzerwanie do czerwca. Przy tym rozpiętość bywa taka że w lutym mogą się pokazać pączki na bzach, a w końcu maja jeszcze śniegi po jarach. Te bez mała czternaście tygodni zmian należą do najbardziej kapryśnych, przejmujących, wilgotnych, wietrznych i nieznośnych w całym roku. Literacko dają się nieraz ciekawie ujmować, ale w życiu praktycznym skupiają uwagę wyłącznie na ciepłym kożuchu, nieprzemakalnych butach o długich cholewach i wcale nie są tak zabawne jak się naiwnym wydaje.
Gdzieś, pod niskimi o tej porze chmurami, kruk zawoła zmienionym, wiosennym głosem. Dalsza kolejność jest następująca: przylatują białodziobe gawrony; z obróconych ku południowi stoków i różnych tam takich łysin poczyna złazić śnieg; przylatują skowronki; przylatują szpaki; i później dopiero rozpoczyna się ta cała historia z żółtymi kaczeńcami na łące i z przylaszczkami-sasankami w lesie.
Otóż w okresie mniej więcej pomiędzy przylotem gawronów i pierwszych skowronków, bo daty dokładnej nie pamiętam, zobaczyłem jak drogą od zaścianka szlacheckiego Leśniki jedzie ktoś na rowerze. Nie był to widok zupełnie zwyczajny. Śnieg ledwo ledwo zaczynał ustępować bokami, a środkiem trzymała jeszcze zlodowaciała sanna, i o takiej porze nie używa się u nas roweru. Dom nasz był ostatni przy drodze, łączącej osadę z t.zw. «starym» traktem ejszyskim, który biegnie przez puszczę do Rudnik, przekracza Wakę koło wsi Pogiry i pnie się na wzgórza do Wilna. Kto więc nim przybywa, musi brać w bok, minąć Leśniki i przejechać pod naszymi wrotami. Tym kimś był Bołtuszko.
– Na rowerze? Skądże to tak? No, jak sprawy stoją?
Zeskoczył z roweru i powiódł go parę kroków w ręku.
– A wie pan, że i nienajgorzej. I niby się uśmiechnął.
Twarz miał zawsze szeroką, ale teraz przybrała kształt wyraźnie koci. Cała poszła wszerz, o niezdrowej, przepitej cerze, a oczy jak przemyte w spirytusie. Głos zachrypły. Natomiast buty nowe, a palto jakiegoś miejskiego kroju o szalowym kołnierzu z wydry.
Nazajutrz już wszyscy wiedzieli, że Bołtuszko wrócił po prostu bogaczem. «O, tyle złota!» – pokazywali ludzie, zaginając swe spracowane palce, pokryte brudną siatką popękanej skóry, i trzymali je jak szpony jastrzębie przed sobą, mniej więcej w oddaleniu mogącym zawrzeć miesięcznego wieprzaka, a w istocie zawierającym tylko pustą miarę powietrza. Można by więc z tego wnioskować nie tylko miarę Bołtuszkowego bogactwa, ale i miarę bezsilnej zawiści. Powiadano, że zamordował jakiegoś kupca żydowskiego, wywiedziawszy się o jego ukryciu; to znów że go tylko zaszantażował i wziął wykup. Później ustaliła się wersja, że Fejwel Godel, błąkający się stróż cmentarza żydowskiego w Raduniu, zdradził mu, w zamian za obiecane papiery i schronienie do końca wojny, grób, w którym zakopane były rzeczy drogocenne. Rzekomo poszli w nocy, złoto wykopali, a następnie Bołtuszko miał mu rozwalić czerep łopatą i zakopać trupa w miejsce złota. Jak tam było naprawdę, powtarzam: nie wiem. Zresztą rzecz na owe czasy wydawała się raczej małoważna. Co natomiast wzbudzało powszechne zdumienie, to fakt że Bołtuszko, który na wszelkie rozpytywania śmiał się tylko krótkim, zachrypłym śmieszkiem, nie ukrywał, zwyczajem kraju, swego bogactwa, ale przeciwnie, pokazywał chętnie. Sam widziałem w jego rękach dwie szczerozłote papierośnice, a w nich kupę monet o łagodnym profilu cesarza Mikołaja II i pierścionki z brylantami. Ponosiła go widocznie radość. Pił, hulał. Znaleźli się przyjaciele. Opowiadano też o fantastycznych podarkach, którymi obdarzał Monikę, o tym że ona jeździła z nim do miasta, a «stara», t.zn. matka, «tylko ogonem zamiata i nie wie, w jaka tu strona obrócić. Też chytra ona, jak Tatarka, oho!».
– A jej co! Byle pieniędzy. Po mojemu niechaj idzie do Sorok-Tatar, da dla mułły jakie dwie połcie słoniny i przechodzą wszystkie na tatarska wiara. Będzie miał nasz Bałtuszka dwie żony naraz!
– Mułła żesz słoniny jeść nie będzie.
– E, bęęędzie!… No, a wreszcie sam nie zechce to przeda komu.
Kobiety gorszyły się dla pozoru z takich żartów, a między sobą wzdychały:
– Ech, nie umiała Akwilina przytrzymać swojego… Już teraz nie zdoła. A dlatego i prawda, co mówiono, że jej cości brakui… Ale że i tamta, choć siostra, a też dobra gadzina…
Akwilinie w pierwszej chwili aż oczy błysnęły na widok takiego bogactwa. Zdawało się być jak w bajce o zaczarowanej rybce: od rozbitego koryta do… Ach, Akwila, Akwila! Zamiast bajki potoczyły się dla niej dnie jeszcze bardziej ponure. Za oknami deszcz ze śniegiem. Antoniego nigdy prawie w domu nie zobaczyć. Wszystko się rozprzęgało. Pewnego ranka, gdy wyjątkowo nocował w domu, Akwilina, stawiąc garnek do pieca i nie odwracając głowy, odezwała się niespodziewanie:
– Choć by ty do partyzantów przystał…
Przysiadła i dmuchała w ogień.
A gdy się nie odezwał, dodała jak dla zachęty, ściszając głos:
– Józiuk Rojkiewiczów poszedł, a i dwie krowy do domu przygnał…
– Co tam mnie krowy! – krzyknął Bołtuszko ze złością. – «Krooowy»! – przedrzeźniał wydziwiając, trzasnął drzwiami i poszedł.
Istotnie, nędzna to była zachęta w zestawieniu z posiadanym przezeń złotem, ale Akwilina nie umiała już być taktowna, język się jej plątał, mówiła nie to co chciala. Straciła panowanie nie tylko nad mężem, ale i nad sobą. Zresztą nie można się jej dziwić, ciosy wymierzył jej los miażdżące, a ona, choć nie była słabowita, w żadnym wypadku nie mogła uchodzić za mocniejszą od innych kobiet.
Nadszedł wreszcie ten dzień fatalny. Bołtuszko szedł w nowym palcie, najwidoczniej do Melechowiec, a Akwilina wypadła za nim, chwytając go z tyłu za poły:
– Antuk! Antuuuuk! Antoooś!
On trzepnął tylko ją po ręku i wyrwał połę. Upadła, podebrała nogi, usiadła w mokrym śniegu i wołała przez płacz:
– Antoś, wróóóć!…
Poprawił na sobie palto z szalowym kołnierzem z wydry i nie obejrzał się nawet. Przykro było patrzeć na tę scenę. Rojkiewicz, który jako rzeźnik znał dobrze okolicę skupując w niej kiedyś bydło, patrzył bacznie za oddalającym się Bołtuszką i zauważył:
– A ja, tak jak patrzę wszystko na ta palta, i mnie czemuś zdaje się, czy to czasem nie będzie starego Szlomy Lewinsona…
– Którego Lewinsona? – zapytał rzeczowo brat, Jan, który też wyszedł przed dom na krzyk Akwiliny. – Tego z tartaku?
– Da nie z tartaku! Tamten goły, bosy chodził. Szlomy, mówię. Nu tegoż samego, nie pamiętasz, w Ejszyszkach, co targowalim z nim skórami. Nu na rynku, wieeelki sklep taki…
– Aaa!… Może być.
– Antoooś, wróóóć, wróóóć!! – zawodziła Akwilina.
* * *
Wspomniany dzień był fatalny, choć pogodny na niebie. Rano wręcz oświadczył Bołtuszko żonie, że zamierza wyjechać i założyć sklep w Święcianach. Z tekstu oświadczenia wynikało pośrednio, że jej nie zabiera, co jednak nie oznaczało, że wyjeżdża sam. Akwilina, w pierwszej chwili ogłuszona wiadomością, zapytała tylko:
– Do Starych czy do Nowych Święcian? – jakby to było w tym momencie najważniejsze.
Dopiero gdy Bołtuszko, nabranym zwyczajem, nie odpowiedział nic i wyszedł, wyskoczyła za nim, chwyciła, jak wspomniałem wyżej, za połę palta, wparła się butami w śnieg. I to jakimi butami! Tymi samymi, starymi butami, które miesiąc jeszcze nie upłynął, jak je pożyczyła od Moniki… Bo już nie miała w czym koło domu chodzić! Ale śnieg nie daje oparcia dla nóg, wyryła więc w nim tylko krótki, rozpaczliwy tor i upadła.
A przecież musiała już chyba słyszeć o tym projekcie wyjazdu do Święcian. Nie wierzę, by jakaś sąsiadka czy znajoma – choć przyjaciółek w sensie babskiej siuchty Akwilina nie posiadała – nie doniosła już o zamiarze, z którym Bołtuszko nie tylko się nie krył, ale przeciwnie, rozpowiadał. Nawet mnie mówił podczas przypadkowego spotkania. Musiała mu ta idea zapaść głęboko w mózgu:
– Założę sklep w Święcianach – powiada.
Prawie, że w pierwszej chwili też chciałem zapytać: «W Nowych czy Starych?». Bo co można by odpowiedzieć? Dlaczego w ogóle w Święcianach? Gdyby Bołtuszko zwierzył się, że chce uciekać na koniec świata ze swoim złotem, czy nabyć gdzieś pałac i mieć sługi w liberii, czy chociażby emigrować do Ameryki, to jakkolwiek przy obecnym stanie frontów i wszelkich innych stanów faktycznych byłby to pomysł zgoła nierealny – wydawać się jednak mógł bardziej odruchowo zrozumiały. Ale Święciany? Małe, w błocie tającego śniegu tonące miasteczko, tyle że zapadłe kilkadziesiąt kilometrow na północ od Wilna, podczas gdy złoto Bołtuszki pochodziło z miasteczka położonego kilkadziesiąt kilometrów na południe. Poza tym wszystko to samo, policja, to samo Gestapo, ci sami partyzanci, ta sama nędza i strach. I czy w ogóle był on tam kiedyś? Raczej nie. Raz pamiętam… Ale to nie mogło mieć żadnego związku!…
– No, bo było tak: kiedy jeszcze u mnie pracował przed wojną, niósł przez podwórko adresowaną do mnie pocztówkę, którą mu wręczył listonosz przez płot, i bacznie się w nią wpatrywał.
– Gdzie to jest? – zapytał, wręczając mi.
Na fotografii widniały dwie białe wieżyczki kościoła, w stylu swojskiego baroku, na tle małomiasteczkowego rynku.
– To Święciany – odpowiedziałem.
A Bołtuszko wrócił obojętnie do przerwanego piłowania.
Nie słyszałem też nigdy, żeby miał tam jakiś krewnych czy znajomych. I nagle teraz, on, w pełni swoich trzydziestu lat, w pełni wojny, mordu, grabieży i samogonu, ubzdurał sobie jakąś fantastyczną wizję, jakby istotnie wyrwaną z przedwojennej pocztówki! Oto zabiera swą ukochaną i zakładają sobie mały sklepik na rynku, w cichym miasteczku, może nawet w bliskości białego kościoła, przed którym niedzielami szeleści tłum, pogwarzając o plotkach okolicznych… Koła furmanek stukają po kocich łbach… – Ach, znam to, znam! Zalatuje sianem i końskim nawozem, a w sklepiku trochę dziegciem, a trochę przyjemnym zapachem, jakie zawsze wydzielają nowe, po rozpakowaniu, towary; a w ogródku może szpakówka zostanie przybita do brzozy… I sądził zapewne, że będą sobie targować – dorabiać się, a gdzieś, – het dawno! – krew zamordowanego Żyda, zmiesza się z przelanym samogonem, z łzami porzuconej żony i dziecka, a wszystko razem z tającym śniegiem, i spłynie po wiosennemu, a popłynie rzekami Waką, Mereczanką, Solczą do Wilii i Niemna, coraz dalej, coraz dalej…
Ech, życie!
– Sklep chcę założyć w Święcianach – powtarzał Bołtuszko z uporem maniaka.
– Dlaczego, owszem, – przytakiwał usłużnie koleżka, dolewając samogonu, – dobra rzecz. – I pili dalej. – Z Moniką razem?
– Z Moniką.
* * *
Kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, owej niedzieli, gdy przyszła z Akwiliną do kościoła, uderzyło mnie przede wszystkim to co uważam osobiście za fenomen, wokoł którego obracała się cała historia Bołtuszki. Tym fenomenem było łudzące wprost podobieństwo Moniki do – Akwiliny… To znaczy rzecz miała się tak: gdyby były jednych ze sobą lat, byłyby oczywiście normalnymi bliźniętami. Ale bliźniętami nie były, i Monika, o trzy lata młodsza od siostry, stanowiła tylko odbicie tych rysów, które Akwilina już utracała i to utracała zarówno pod wpływem czasu jak dziecka oraz przede wszystkim trosk. Gdy na przykład, podczas podniesienia, Monika nakrywała swe oczy rzęsami, niby «łapkami jodłowymi» jak to poetycznie powiadał rzeźnik Rojkiewicz, była w istocie swej tylko idealniejszym wydaniem Akwiliny. A więc nie mogło być prawdą co gadały baby, że Akwilinie «czegoś» brakowało. Wręcz przeciwnie, sądzę że to «coś», co ją różniło od innych, a mogło wzbudzać niechęć otoczenia, stanowiło właśnie źródło uroku, który padł na Bołtuszkę. Czy był to urok normalny, czy też urok w potocznie krajowym, niedobrym tego słowa znaczeniu, nie zamierzam rozstrzygać. Zrozumiałem jedynie wtedy, że Bołtuszkę trzyma i że kocha się on w rzeczywistości i w dalszym ciągu, wyłącznie w – Akwilinie… A Monika nie jest żadną, jak o niej mówiono, żmiją czyli po naszemu «gadziną» i nawet nie jest Moniką, ale bardziej Akwiliną niż jej siostra! I ledwo widoczne piegi w okolicy nosa, i małe ręce, i sposób trzymania głowy, i jakby z tatarska zarysowany ukos oczu, i nawet to patrzenie kącikami źrenic, i… wszystko.
Ale wróćmy do fatalnego dnia. Bołtuszko szedł przez las, dróżką niedaleko sosny, na której pozostał jeszcze kawał odciętego rzemienia. Zbiegł ze wzgórza, poczłapał rozmiękłym śniegiem i coraz to zwalniał kroku. Gryzła go straszliwa niepewność. Kilkakrotnie już Monika kłóciła się z nim, i nazywało się, że zrywa, i za każdym razem nie był pewien, czy traktuje to serio, czy nie. My wiemy wszyscy, jak to bywa z kobietami, a przecież nie zawsze się daje uchwycić ton właściwy. Może by i Bołtuszko wiedział lepiej, gdyby samogon nie przesłaniał mu wciąż świadomości. Zając wyskoczył spod nóg, i tego się nawet przestraszył… Aż przystanął na chwilę i ruszając szczękami, gryzł własną myśl. Zbliżało się południe. A przy tym trzeba wziąć pod uwagę, że Bołtuszko był pod – urokiem…
Szedł między opłotkami wsi, jak pijany, który dla opanowania ruchów stara się kroczyć przesadnie sztywno. Wyglądał w ten sposób w swoim palcie miejskim jak jakiś pan czy kupiec. Ale mało kto nawet wyjrzał w okno. Nie te były czasy, żeby się gapić czy wystawać przed wrotami. Bołtuszko zobaczył Monikę jak stała na ganku cedząc mleko. Bez powitania, milcząc, długo dłubał przy wrotach. Zakrętka z łyka namokła i z trudem dawała się zsunąć. Później z takimż pietyzmem zamykał i naciągał zakrętkę z powrotem. Gdy Monika była już pewna że wszedł, udała że go nie widzi, odstawiła garnek na ławeczce i uczyniła krok ku drzwiom chaty.
– Monia, – zawołał z cicha, – Monia… i zapomniawszy co chciał powiedzieć, dodał tylko: – Pójdziem…
– Dokąd to «Pójdziem»?
– Monia… – zaczął znowu, urwał i wsadził rękę w kieszeń. – Monia…
– A nigdzie ja z tobą nie pójdą i nie durz mnie głowy.
– Poczekaj, ty wiesz, ja tobie mówiłem… Jak to, ty pójdziesz?
Chciał zapytać: «nie pójdziesz?», ale to «nie» ugrzęzło gdzieś po drodze w grdyce. Gdy tak stał przed gankiem, wydawał się mały i niezaradny.
– Nie pójdą nigdzie z tobą! Dość! Ani do żadnych tam Święcian, ani nigdzie! – górowała nad nim zarówno wysokością ganku jak pewnością siebie.
– Słuchaj…
Ale ona już nie słuchała i brała za skobel drzwi. Coś zgrzytnęło za nią metalicznie, i Monika zatrzymała się przez odruchową ciekawość, gdyż Bołtuszko nosił w kieszeni złoto i nigdy się z nim nie rozstawał. Może żałowała już w tej chwili słów zbyt stanowczych. Spojrzała jeszcze niby to w pole, ale kącikiem oka, tak po – Akwilinowemu, w stronę Bołtuszki. Niestety, on miał coś więcej w tej kieszeni. Wyjął pistolet i strzelił: raz, drugi, trzeci! Trzecia kula poszła górą i rozbiła małą szybkę nad drzwiami, pokrytą odwieczną pajęczyną. Powietrze było ciężkie, wilgotne, opatuliło huk strzałów, jak watą. Ledwo że kto usłyszał we wsi, a i ten nie zwrócił uwagi.
– Ma… – krzyknęła dziewczyna, -Maaama! Maaaaa…ma… – i zwaliła się na drzwi; drzwi poddały się naporowi ciała, padła w głąb sieni, z kolanami przerzuconymi przez wysoki próg chłopskiej chaty, a nogami na ganku; drgały one jeszcze długo bucikami kupionymi jej przez Bołtuszkę.
Kogoż to zabił w tej chwili Bołtuszko? Czy zdawał sobie sprawę? Pobiegł dziedzińcem prowadzącym w dół, do pastwisk nad rzeką. Wiatr wiosenny przemył mu pot z czoła, pies, który go znał, poskoczył z tyłu wesoło, sądząc że to dla zabawy. Ale zatrzymał się za odrynką, gdy zobaczył że Bołtuszko biegnie dalej, zamyślił się i powrócił, obwąchując dlaczegoś ślady. Nikt nie gonił zabójcy. Przekroczył on łąkę, zaszył się w rojsty i poszedł z powrotem na drugą stronę rzeki.
* * *
Całe zdarzenie pozostałoby niewątpliwie w granicach banalnych, przewidzianych dla tego typu, gdyby nie dalszy jego ciąg, który nie mógł się już pomieścić w niczyjej głowie!
Kraj był płaski, lesisty, dziki, w promieniu zaledwie kilku kilometrów od torów kolejowych czy większych ośrodków, dzikością bezpańską i bezkarną, hulaj-nogą dla wszystkich. Nie trzeba było nawet uciekać, wystarczyło pójść i zaszyć się w tym rozgardiuszu. Tymczasem Bołtuszko nie idzie nigdzie, a błąka się w odległości kilkuset metrów od osady i posterunku policyjnego, po wzgórzach, nb. w tym miejscu zalesionych gdzieniegdzie tylko karłowatą sosenką, przeważnie obłysiałych, ciągnących się w kierunku folwarku Wołczuny. Z tych wzgórz, na które zimą przychodzili przed wojną narciarze dla rozrywki, wieś Melechowce widać jak na dłoni. Bołtuszko siada i patrzy. Ma jeszcze na tyle rozumu by wybrać miejsce co suchsze i zasłonięte od wiatru, ale już brak mu rozsądku, by pojąć absurdalność obranej przez się pozycji. Ludzie chodzili po prostu obserwować go z daleka. Wracając mówili:
– Zdurniał za wszystkim. Dziecko czy co on? Siond i sieeedzi jak ta wrona, brahy napiwszy sie…
I tylko owa, ze starych doświadczeniem baba zauważyła:
– Bywa tak; to z zapatrzenia.
Trwało to, zdaje się, dwa dni. Policja, powiadomiona, niechętnie się brała do rzeczy. Dopiero, dowiedziawszy się że musi mieć przy sobie złoto, ożywiła się i zrobiła «obławę». Podobno próbował jeszcze biec, ale zastrzelono go z bliska. Policjanci zdarli z niego palto z wydrowym kołnierzem i podzielili się resztką kosztowności. Widziałem jak go ciągnięto na podręcznych saneczkach. Jedna ręka wlokła się po śniegu i błocie. Lewe oko miał wysadzone wskutek postrzału. Twarz, która zapewne była juz sina z zimna, jeszcze bardziej posiniała po śmierci. Usta zacięte jak u zbrodniarza. Zakopano go. Żadnego pogrzebu nie sprawiano, bo i za co? – Paweł Bonty, który stał obok, wyciągnął swą żylastą, obrosłą rudą szczeciną szyję i aż wszystkie zmarszczki zbiegły się mu na twarzy od nerwowego napięcia.
– Ach, ach, ach, – biadolił z cicha, – i żeby tyle złota zmarnować!… Ach, ach, taka bogactwa zmarnować! Pomyśleć tylko… na czysto! Ach, ach.
* * *
Kobieta, którą spotkałem po kilku dniach, gdy niosła na jednym ręku owiniętą w chustę dziewczynkę, ochrzczoną Rózią, a w drugim ręku mały węzełek, już chyba w niczym nie przypominała Akwiliny. Imiona oczywiście mylą i nie są zresztą niczym innym niż umownym dzwiękiem ludzkiej mowy, w tym zaś wypadku szczególnie nieistotnym. Jasną jest bowiem rzeczą, że właściwą Akwilinę zastrzelił Bołtuszko. Akwilinę, której urok działał jeszcze po śmierci. Ta tu, pozostała, odarta z uroku, wlokła się długo, bo lód już puścił i Wakę trzeba było obchodzić aż po moście, ale w rozległym przedpolu wciąż widoczne były Melechowce, które jakby ociągały się z przyjęciem jej z powrotem, długa i szara wieś, o ciosanych chatach, szurpata strzechami i prawie nie różniąca się od tej, w której przed wiekami osadzał był wielki książę swoich Nogajców.
Józef Mackiewicz