Skip to content Skip to footer

Grynberg Henryk – Wielka wojna małych ludzi czyli musimy głośno mówić

Tytuł: Wielka wojna małych ludzi czyli musimy głośno mówić

Autor: Grynberg Henryk

Wydawca: “Wiadomości”, Londyn, 1969, nr 52 (1239)

Rok: 1969

 

 

 

 

Opis:

Wielka wojna małych ludzi czyli musimy głośno mówić

Dwa lata temu, w Kalifornii, zadeklarowałem się jako defector zza żelaznej kurtyny. Umyślnie podałem prasie mój adres i numer telefonu. Telefon nie przestawał dzwonić. Jako jeden z pierwszych zadzwonił doktor Z. Doktor Z. przeżył wojnę w Rosji. Był okręgowym weterynarzem, obsługiwał dziesiątki kołchozów. Był przenoszony z jednego okręgu do drugiego, wiele rzeczy widział. Po wojnie udało mu się wrócić do Polski, a potem wywędrować do Stanów Zjednoczonych. Opowiadał mi o komunizmie lat czterdziestych, a ja jemu o komunizmie lat sześćdziesiątych. Wszystko się nam zgadzało co do joty. I choć doktor Z. jest ode mnie starszy o jakieś trzydzieści lat, nie zauważyłem między nim a sobą żadnej tzw. generation gap. Rozumieliśmy się doskonale.

Ale doktor Z. powiedział mi coś, czego nie wiedziałem, a nawet się nie spodziewałem:
– Kiedy przyjechałem do Ameryki – powiedział – miałem tu wiele znajomych. Pytali, jak było w Rosji, więc im opowiadałem. Po jakimś czasie zauważyłem, że zaczynają mi się podejrzliwie przyglądać. Kiwali głowami, wzruszali ramionami i szybko odchodzili. Nieliczni wdawali się w dyskusję, ale nie można ich było przekonać – nie wierzyli. Straciłem w ten sposób wielu dobrych znajomych. Przestałem więc opowiadać o tym, jak było w Rosji. Bo po co? I tak nie uwierzą (jak może Amerykanin uwierzyć w takie rzeczy?), a człowiek niepotrzebnie narobi sobie wrogów. Może pan to przyjąć jako ostrzeżenie, może się panu przydać.

I doktor Z. miał rację. Wkrótce potem znalazłem się w życzliwym gronie młodych intelektualistów. Pod wpływem alkoholu człowiek zapomina o ostrzeżeniach, rozwinąłem moje poglądy. Asystowała mi w tym własna żona. Wszyscy przycichli, a potem jeden przystojny i awangardowo ubrany młodzieniec powiedział:
– Hell, co to jest? Kogo tylko poznam zza żelaznej kurtyny, to wszystko faszyści! – I roześmiał się, bo był dobrze wychowany, a dobrze wychowany człowiek nie będzie przecież mówił nikomu takich rzeczy serio…

Józef Mackiewicz ma więc absolutną rację nadając swojej nowej książce obsesyjny tytuł Nie trzeba głośno mówić (por. artykuły Tadeusza Norwida [Zobacz], Adama Pragiera [Zobacz] i Pawła Starzeńskiego w nr. nr. 1223, 1230 i 1236 “Wiadomości”). Jest to hasło, które zaczęło obowiązywać w tym czasie, w którym kończy się akcja jego książki i które, jak widać, obowiązuje do dziś.

Książka Mackiewicza jest wielka. Aż dziw bierze, że napisał ją w przeciągu dwóch zaledwie lat. Tym bardziej że zawiera ogromny materiał historyczny, dowód rozległych studiów i badań. Ukazuje rzeczy, o których nawet wykształcony człowiek mógł mieć tylko częściowe pojęcie. Kto z nas myślał o tym, że i hitlerowska polityka nie była żadnym monolitem. Że kryły się za jej kulisami takie same rozgrywki i frakcyjne knowania, jak za kulisami każdej polityki i że nasz los, los ludzi okupowanych, w tak dużej mierze zależał od tego, kto kiedy i komu w kwaterze Hitlera sprytniej podstawi nogę. Gdy mówię o “nas, ludziach okupowanych”, to mam na myśli nas Polaków, Ukraińców, Białorusinów, Litwinów, Kozaków, Rosjan, Tatarów, a nie nas, Żydów, bo los nas, Żydów, był pod okupacją hitlerowską przesądzony niezależnie od tego, czy faworytem Hitlera był Rosenberg, Himmler czy Koch.

Bohaterami wielkiej książki Mackiewicza i wielkiej wojny w niej przedstawionej są mali ludzie. Zarówno mali ludzie okupowani, jak i mali ludzie okupanci. Mali ludzie, którzy robią to, co do nich należy. Dobrowolnie, albo z rozkazu. Z rozkazu, który wykonują z ochotą, i z rozkazu, który wykonują niechętnie – ale wykonują. Mali ludzie muszą bowiem wykonywać rozkazy swoich małych dowódców niezależnie od tego, czy są żołnierzami, konspiratorami, szpiegami, czy też nimi nie są. Właśnie na tym polega prowincjonalna tragedia litewska przedstawiona przez Mackiewicza. Mały człowiek siedzi w swoim domku i myśli, że jeżeli z nikim się nie będzie zadawał, to przetrwa. Nieprawda. Przyjdą do niego i każą wykonywać rozkazy. Nie zechce – tym bardziej umrze. Prowincjonalni konspiratorzy Mackiewicza, inteligentni mali ludzie, siadają na ławce przy skwerku i roztrząsają wielkie zagadnienia filozofii i polityki wielkiej wojny światowej. Ich wnioski, wszystko jedno, czy słuszne, czy niesłuszne, nie mają najmniejszego znaczenia. Kto bierze pod uwagę nawet najgenialniejsze wnioski wyciągane na prowincjonalnej ławeczce przy skwerku, lub przy stole z butelką wódki?

Ale u Mackiewicza mali ludzie to również wielcy wodzowie, generałowie, gauleiterzy, biskupi. Po tej i po tamtej stronie. Każdy z nich miota się w sieci większych i mniejszych intryg i zbrodni, w sieci, którą sami sobie wzajemnie narzucili. Zwłaszcza w sieci zbrodni, popełnianych na każdym politycznym kroku. Popełniają je prawie wszyscy. Beznadziejnie mordują się wzajemnie przede wszystkim sami konspiratorzy. Czasami tylko do tego sprowadza się cała ich konspiracyjna działalność. Giną więc jeden po drugim i tylko bardzo nielicznym “udaje się” paść z ręki oficjalnego wroga. Tak dzieje się w miastach, bo po wioskach i lasach chodzą mali partyzanci z wielkimi karabinami. Partyzanci wszelkiego typu mordują jedni drugich w zaciekłej walce. We wioskach i lasach wzajemnie zabijają się: Polacy, Litwini, Ukraińcy, Rosjanie, Łotysze, Białorusini. Niemcy stoją trochę z boku i tylko dyrygują tą doborową orkiestrą. Oczywiście, jeśli zachodzi potrzeba, to też potrafią wejść szybko w akcję, zakatrupić sto, dwieście osób, sprawniej niż tamci, bo mają ogromną przewagę w technice i… cywilizacji.

Ale to wszystko zwyczajne rzeczy. Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie. Chodzi jednak o to, że mali uzbrojeni ludzie są bardzo zacietrzewieni i gdy nie mogą jedni drugich dosięgnąć w swym gniewie, mordują bezbronne wsie bogu ducha winnych ludzi, a usprawiedliwiają to pożyczoną teorią usuwania niepożądanego na ich terenie obcego elementu (polskiego, litewskiego, białoruskiego czy ukraińskiego). Potem następuje oczywiście odwet, a potem odwet za odwet. Wyrzynane i palone wsie giną i coraz bardziej oddala się możliwość wszelkiego porozumienia, o które zabiegają najbardziej świadome jednostki, usiłując zmontować jakiś poważniejszy blok przeciwko naturalnemu wspólnemu wrogowi: niemieckiemu, sowieckiemu, albo jednemu i drugiemu. Stąd się biorą spory i dyskusje. Kto jest groźniejszym wrogiem? Wniosek jednak nasuwa się sam – choć autor go nie wypowiada – że wrogiem małych kraików wschodniej Europy, nie mniejszym niż ich wielcy okupanci, są same kraiki tejże wschodniej Europy gotowe się wzajemnie wymordować do nogi.

Mackiewicz jest obiektywny, nawet jeśli komunizm przedstawia jako większego wroga. Z historycznego punktu widzenia bowiem groźniejszy jest ten wróg, który pozostaje. Ale tu i sam autor znajduje się w pułapce razem ze wszystkimi swoimi bohaterami (którzy się przecież nazywają “miliony”). Bo co by było, gdyby Niemcy nie prowadzili owej “głupiej” polityki wobec narodów, które w swej naiwności oczekiwały z ich rąk wyzwolenia? Co by było, gdyby Niemcy – nie daj Boże – zastosowali “mądrą” politykę zjednywania sobie prawdziwych sojuszników i pomocników przeciwko sowieckiej Rosji? Taka mądra polityka, jak każda mądra polityka, mogła się okazać rzeczywiście skuteczna. I co wtedy?! Narody wschodnioeuropejskie, sowieckie i niesowieckie, pomagają Hitlerowi rozgromić sowiecką Rosję. Imperium leży w gruzach i Hitler podporządkowuje je sobie rozsądną polityką dzielenia się władzą ze swoimi małymi sojusznikami-wasalami, którzy za to, jedni bardziej a drudzy mniej ochoczo, wspierają go w wojnie przeciwko Zachodowi. Czy Zachód poradziłby sobie z takimi Niemcami? Oj, jest obawa, że nie. W najlepszym razie trzeba by było podzielić się z nimi wpływami – jak dzisiaj z Rosją – ale wtedy cały kontynent europejski musiałby zrezygnować z demokracji i cywilizacji. A co by się stało z wiernymi wschodnimi ksiąstewkami? Ich pan uczyniłby z nimi to, co by chciał, a co chciał, to przecież wiemy.

Więc ten postulat odpada. A z tego wynikają już tylko żelazne konsekwencje: jak powstrzymać w takim razie Rosję, która musi wygrać, od wzięcia sobie owych wschodnich kraików? Czy rzeczywiście zachodni alianci byli w stanie to zrobić? Wiem, co czują Polacy, i sam to czuje. Ale jeśli być obiektywnym jak poprzednio, trzeba zapytać: co rzeczywiście mogła uczynić Anglia i Ameryka (Francji przecież jak nie było tak nie było)? Zwrócić się przeciwko Rosji? Czy mogliby taką wojnę wygrać? Nie jestem wojskowym, ale wiem że poparcia narodu ani rząd amerykański, ani angielski by nie miał. Nie byłoby również entuzjazmu w szeregach. O co mieliby się bić? To przecież, z ich punktu widzenia, jeszcze bardziej beznadziejne niż Wietnam. Ale powiedzmy że ruszyli. Powiedzmy nawet że wygrali. Czy łatwo by im takie zwycięstwo przyszło? Każdy wojskowy się zgodzi, że nie. Mogli wygrać z Rosją w r. 1941 i 1942. Ale wtedy nie Anglicy i Amerykanie wygraliby, tylko Niemcy. W r. 1945 alianci mogli jedną tylko rzecz zrobić z całą pewnością: przedłużyć światową rzeź o dalsze pięć lat… Nie mówmy już o stratach, jakie musieliby ponieść, ale co zostałoby z nas? I kto by się naprawdę cieszył ze zwycięstwa?… Powiedzmy, że Churchill i Roosevelt byli całym sercem po stronie Polski (tak jak nie byli). Czy łatwo by im było podjąć taką decyzję? Po tylu latach wojny i stratach poniesionych na zachodzie, południu i wschodzie? Kto z nas na ich miejscu podjąłby taką decyzję?

A teraz ostatni problem: co miała robić AK? Pomagać Niemcom? Oczywisty nonsens. Pomagać Sowietom? Również nonsens. Walczyć przeciw i jednym i drugim? Największy nonsens. Wszcząć wielką wojnę partyzancką przeciwko lawinie sowieckiej? To nie Wietnam, Polski nie oddziela od Rosji żaden Pacyfik. Owszem, pomnik bohaterstwa byłby jeszcze większy. Polski nie byłoby, byłby tylko pomnik. Na tym polega tragedia, o której pisze Mackiewicz.

Mackiewicz nie jest jednak obiektywny do końca. Człowiek jest tylko człowiekiem, nawet wybitny pisarz. W końcowych partiach książki wyraźnie bierze górę uczucie, wielkie rozgoryczenie. Autor szydzi z naiwności współrodaków, zarówno szeregowych jak dowódców. Szydzi z ich wiary w układy z Sowietami, w okupienie się usługami, pokazuje, jak owymi usługami sami kopali sobie grób. Ale i tu ponad szyderstwem unosi się tragedia. Bo co za różnica, czy ludzie ci wierzyli, że to, co robią jest słuszne, czy nie wierzyli, jeśli i tak nic lepszego nie mogli zrobić?

Tak jak nie dziwi nas dziś obiektywizm Mackiewicza, tak samo nie powinien nas dziwić ów subiektywizm. Nikt nie jest obiektywny do końca, i nie może być. Osobiście np. nie potrafię się zgodzić z obiektywnością, z jaką Mackiewicz omawia moralną kwestię: czy zrzucenie bomby na dom, w którym śpi małe dziecko niemieckie, nie jest taką samą zbrodnią, jak rozstrzelanie dziecka żydowskiego? Według mnie, nie jest. Nawet gdybym wtedy nie był dzieckiem żydowskim, lecz niemieckim. Nie jest to to samo, ze względów czysto “subiektywnych”, a mianowicie: każdy z nas jest w stanie zrzucić bombę na miasto nieprzyjaciela zdając sobie sprawę, że może zabić w ten sposób setki niewinnych dzieci, ale nie każdy potrafiłby zmierzyć się z karabinu do dziecka. Potrafi to tylko zbrodniarz. Dlatego zabicie każdego żydowskiego dziecka, lub zakłucie polskiego dziecka zastrzykiem fenolu było zbrodnią, a bombardowanie miast – tytko tragiczną koniecznością. Samo spowodowanie śmierci nie jest zbrodnią. Zbrodnicze być muszą intencje – zbrodnia więc jest rzeczą subiektywną.

Z tego samego powodu za zbrodnię uważam współpracę ze zbrodniarzami. Choćby przyświecał takiej współpracy nie wiem jak najsłuszniejszy obiektywnie cel. Czy cel może być ważniejszy niż środki? Dzisiaj już wiemy, że nie. Środki zmieniają cel – czasem nie do poznania… Podziwiam więc obiektywizm, z jakim, w niektórych wypadkach, przedstawia Mackiewicz ludzi, którzy, z takich czy innych względów, musieli lub chcieli współpracować z Niemcami. Mackiewicz udowadnia, że musieli, i udaje mu się tego dowieść. Obiektywizm jest zawsze słuszny z historycznego punktu widzenia i nie powinien mieć większego znaczenia fakt, że ludzi tego pokroju, co niżej podpisany, z co najmniej równie zrozumiałych względów, napawa wstrętem wszelka myśl o tych, którzy szukali sojuszu z hitlerowcami.

Książka jest piękna w swojej szacie artystycznej. Od dawna nie było w polskiej prozie tak wspaniałych opisów przyrody. Nie są to żadne tradycyjne dłużyzny. Są krótkie i celne jak strzał, lub krótkie serie strzałów oddanych z nieprawdopodobną celnością. Ich nastrój pochodzi z autentycznej poezji. I równie autentycznej tęsknoty. Z takiego samego źródła, co Pan Tadeusz i Trylogia. Z tej samej poezji i nostalgii bierze się piękny koloryt dialektów, które Mackiewicz z takim mistrzostwem stosuje w dialogach. Te dialogi i opisy pozostaną w polskiej literaturze jako cenne zabytki wspaniałego świata wschodniej polszczyzny – świata, który dla języka polskiego, zdaje się bezpowrotnie, już zginął.

Książka Mackiewicza może wywołać wiele zatargów i nieporozumień, jak każda sprawa polityczna. Zresztą, komunikowanie się z ludźmi jest rzeczą bardzo trudną, a jak twierdzi Samuel Beckett, wprost niemożliwą. Co nie znaczy, że trzeba milczeć. Przeciwnie, trzeba mówić, bo mówienie bierze się z naszej wewnętrznej potrzeby i nie jest zależne od tego, czy nas słuchają czy nie. Z takiej autentycznej potrzeby pochodzi niewątpliwie książka Józefa Mackiewicza. Sprawy te wymagają, żeby o nich głośno mówić. Niech nikogo tytuł książki nie zmyli: trzeba mówić zupełnie otwarcie.

W tamtych stronach, gdzie tak niedawno zabijano masowo ludność, zabija się teraz ludzkość – którą się zabija w człowieku. Musimy więc mówić – i to bardzo głośno.

 

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net