Skip to content Skip to footer

Przebieg mojej “sprawy” wygląda jak następuje: – Józef Mackiewicz

Tytuł: Przebieg mojej “sprawy” wygląda jak następuje:

Autor: Józef Mackiewicz

Wydawca: Maszynopis b.d. Archiwum Mackiewiczów. Muzeum Polskie w Rapperswilu. Opublikowany: Włodzimierz Bolecki, Ptasznik z Wilna. O Józefie Mackiewiczu (Zarys monograficzny), Wydawnictwo ARCANA, Kraków 2007, s. 493-500.

Rok: 

Opis:

Przebieg mojej “sprawy” wygląda jak następuje:

Okres wileński

Po wkroczeniu armii niemieckiej do Wilna w r. 1941-go zostałem w lipcu tego roku zawezwany do szefa Propaganda Stafel Baltikum III (nazwiska jego nie pamiętam), który zaproponował mi w formie ultymatywnej redagowanie pisma. Mimo tej ultymatywnej formy odmó­wiłem wręcz. Na ostatnie słowa zapytania, czy przyjmuję propozycję, odpowiedziałem “Leider, nicht”. Zostałem w sposób grubiański wy­proszony za drzwi. – Świadkami tego zajścia i tej rozmowy byli: Wacław Studnicki, dyrektor archiwum wileńskiego (również zaproszony, który wykręcił się od propozycji oświadczeniem, że nigdy nie miał nic wspólnego z prasą), zastępca szefa propagandy Lejtnant Eihoirn i rotmistrz huzarów litewskich Jerzy Matułajtis (szwagier posła litewskiego przy Kwirynale Łozorajtisa. Obecnie przebywający w Pradze).

W rozmowie, jaką odbyłem następnie na ten temat, z późniejszymi członkami tajnej organizacji, Jarosławem Niecieckim i redaktorem PAT, Patrycym, tudzież z prof. Mieczysławem Limanowskim, oświadczyłem, że jakkolwiek nie poczuwam się na siłach do podobnej ofiary, ale w moim przekonaniu fakt, że Niemcy, mimo negowania wszelkich praw Polski, postanawiają poza Krakowem i Warszawą, założyć pismo w języku polskim również i w Wilnie, może być faktem o znaczeniu politycznym dużej wagi i byłoby źle, gdyby pisma w języku polskim w Wilnie nie było. W zasadzie zgodzili się ze mną wszyscy, nikt jednak nie podjął się prowadzenia takiego pisma, oraz wyrazili zdanie, że nikt z dobrych Polaków takiej ofiary na siebie nie weźmie. (Roboty tej podjął się później Ancerewicz, zastrzelony później przez tajną organizację).

Wróciłem do siebie na wieś, do Czarnego Boru pod Wilnem, gdzie miałem własne letnisko i żyłem głównie z wyprzedaży rzeczy, uprawy ogródka, przygodnego handlu, dostawy drzewa itp. kombinacji, z których utrzymywała się większość społeczeństwa polskiego. – Zasiadłem do pisania książki. Książkę tę skończyłem w roku 1942-gim. Dotyczyła ona okresu okupacji litewskiej i wkroczenia bolszewików. W treści atakowała władzę i politykę litewską, tudzież poddawała bardzo ostrej krytyce stanowisko społeczeństwa polskiego przy wkraczaniu wojsk czerwonych. W dalszym ciągu poświecona była sprawie żydowskiej. Broniłem Żydów przed identyfikowaniem ich z bolszewizmem, co uprawiała nie tylko propaganda hitlerowska, ale część naszego społeczeństwa. Książka nosiła tytuł Prawda w oczy nie kole i odbita była w dwóch egzemplarzach, z których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji [Radziwonowi Romualdowi] dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego.

Książka moja piętnując niektóre osoby spośród społeczeństwa polskiego, wymieniała niejakiego Dziarmagę, b. współpracownika administracji “Słowa”, b. członka ONR, człowieka, który mnie zdradził politycznie za czasów litewskich, współpracował w gadzinówce litewskiej, aż, gdy upaństwowiono cała prasę, został głównym kolporterem gazet sowieckich. Osoba, którą nazwałem kanalią. Po wkroczeniu Niemców usiłuje zagarnąć kolportaż niemieckiej prasy gadzinowej i szantażuje zawodowego sprzedawcę Pawłowskiego, donosem do Gestapo, że ten jest pochodzenia żydowskiego. I ten pan zostaje wkrótce w podziemiu szefem służby… “informacji i propagandy” przy tajnej delegaturze! Informacje o mnie niedługo każą na siebie czekać…

Jednocześnie wypływa jeszcze jedna osobistość stająca się dygnitarzem podziemnym: niejaki pan Wroński. Przed wojną prowokator sanacyjny z ZZZ, półkomunista, który dokonał nieudanego zamachu rewolwerowego na mego brata. Po wkroczeniu bolszewików zostaje współpracownikiem “Prawdy Wileńskiej” w dziale fabrycznym (robi wywiady z robotnikami szkalujące dawną Polskę). Po wkroczeniu Niemców… zostaje sekretarzem tajnego pisma “Niepodległość”, której redaktorem był wówczas członek PPS, dr Dobrzański.

Podobne typy nie były odosobnione w naszych tajnych organizacjach. Zaraz po ukazaniu się mojej książki [chodzi o maszynopis powieści Prawda w oczy nie kole] rozpoczyna się wściekła nagonka na moją osobę i w rezultacie tej nagonki notatka w “Niepodległości” pt. Trzej panowie z “Gońca”. W notatce tej pomówiony zostaję o wydawanie “Gońca” i zarabianie około 300 tysięcy marek (trzy miliony rubli!).

Mieszkałem wtedy na wsi. Przypadek zrządził, że właśnie w tym okresie znajdowałem się w wyjątkowej biedzie graniczącej z nędzą. O ukazaniu się notatki dowiedziałem się z dużym opóźnieniem.

W sądzie podziemnym

Sprawę skierowałem do Sądu podziemnego. Wobec tego, że mieszkałem stale na wsi i wobec niezmiernie trudnych warunków kontaktowania, wszystkie akta przejęł ode mnie członek tajnej organizacji i mój osobisty przyjaciel, Zygmunt Andruszkiewicz. Niestety, los zrządził, że został aresztowany przez Gestapo i straszliwie torturowany, powiesił się na własnych skarpetkach w celi. Nic o tym nie wiedziałem na razie i prawdopodobnie po dokonanej rewizji i znalezieniu moich aktów, przypłaciłbym życiem oszczerstwo Wrońskiego, z rąk – Gestapo. Szczęściem papiery znajdowały się nie u niego w domu, a w biurze, gdzie pracował, i Sergiusz Piasecki, znany literat, na czele grupy szturmowej, włamał się do biura, steroryzowawszy urzędników z pistoletem w ręku i w ten sposób wyratował mnie z opresji. Jednocześnie obiecano mi, że sprawa będzie załatwiona w najbliższym czasie. Jednakże mimo ciągłych przynagleń z mojej strony, rzecz się wlekła przez nieskończone “kontakty”, ciągłe areszty, wsypy itd. I do dziś nie wiem, na czym się skończyła. Przyznać też muszę, że lekceważyłem ją, nie przypuszczając ani na chwilę, że moje słowa podane być mogą w wątpliwość przez jakiekolwiek bądź poważne gremium polskie na wolności.

Sprawa Katynia

W jaki sposób zostałem zaproszony i udałem się do Katynia, złożyłem obszerne sprawozdanie odnośnym władzom 2 Korpusu. Po powrocie i ogłoszeniu znanego wywiadu w “Gońcu Codziennym” doszły do mnie wiadomości, że zostałem skazany na śmierć przez wileńską jaczejkę PPR.

W tym czasie, siedząc ciągle w Czarnym Borze, pochłonięty byłem pisaniem książki o okresie okupacji sowieckiej pt. “Dziękujemy Stalinowi za nowe, radosne życie”. Książkę tę udało mi się przewieźć do Rzymu i mam ją przy sobie.

Tymczasem zestawienie trzech faktów: ogłoszenie w prasie podziemnej, że współpracuję z Niemcami, wyjazd do Katynia i opublikowanie wywiadu, niemożność publicznej obrony ani zaprzeczenia, wytworzyło nastrój niezwykle dogodny dla moich wrogów osobistych, agentów sowieckich i innych kanalii. Po samobójstwie Andruszkiewicza nie miałem w organizacji równie oddanego sobie człowieka. Kontaktowałem się z nim za pośrednictwem łączniczki “Jadzi”, właścicielki małej restauracyjki, głównie tylko następcą AK w Wilnie, znanym mi pod pseudonimem “pułkownik” vel “Michał”. Prosiłem go też wielokrotnie o przyczynienie się do powstrzymania wściekłej nagonki, jaka się ponownie rozpasała, podsycana przez elementy komunizujące. Tłumaczył mi ciągle intrygami, podziałem kompetencji itd. – W ten sposób rozszerzała się “fama”, jedna z tych słynnych “fam”, o powstaniu i charakterze, których powiem poniżej.

Moje stanowisko

Do żadnej organizacji podziemnej nie należałem, ponieważ ze stanowiskiem oficjalnym wobec Sowietów pogodzić się nigdy nie mogłem, i nie pogodziłem. Narzucane zaś w okresie premiera Mikołajczyka porozumienie tajnych organizacji były mi wstrętne.

Uważałem, że stanowisko, jakie zajęliśmy wobec Niemców, zarówno w wojnie z Niemcami otwartej, jak później podziemnej, było słuszne, konsekwentne i logiczne. Natomiast wobec Sowietów było błędne, katastrofalne, a nawet hańbiące. Uważałem dalej, że Niemców należy traktować w kraju jak wroga, który odejdzie, który i bez naszego udziału zostanie pobity przez naszych sojuszników, natomiast bolszewików jak wroga, który przyjdzie i zawiśnie nad nami przez lata. Uważam to stanowisko właśnie za polityczne, a nie emocjonalne. Przekonania swego nie zmieniłem i będę się upierał, że miałem rację.

Stałem na tym stanowisku, że polityka narzucona krajowi zwłaszcza w dobie premierostwa p. Mikołajczyka, a ze ślepym posłuszeństwem wykonywana w kraju, była polityką demobilizującą i rozbrajającą nas wobec bolszewików przede wszystkim moralnie. A fakty współpracy z bolszewikami, jak np. zdobywanie dla nich Wilna, stanowiły błąd graniczący z hańbą.

Propagowałem utworzenie polskiego frontu antysowieckiego, jeżeli nie zbrojnego, to w każdym razie moralnego. Z tej propagandy wynikało moje stanowisko do Niemców: “Żadnej współpracy z Niemcami!”. – Nie dlatego, że wobec brutalnej i tępej polityki niemieckiej i wynikających stąd emocjonalnych nastrojów w kraju, jakakolwiek współpraca z Niemcami, cień chociażby tej współpracy – dyskredytuje, podrywa, depopularyzuje, a w rezultacie w ogóle uniemożliwia rzecz dla nas najważniejszą: polski front antysowiecki.,

Druga propozycja współpracy z Niemcami

Pewnego dnia (r. 1943 po powrocie z Katynia) otrzymałem list z kancelarii Gebietskomissar Wilna-Land (Wilno-prowincja) tej treści mniej więcej: “Zawiadamiamy Pana, że otrzymał Pan zezwolenie na wyjazd do Krakowa. W Krakowie będzie Pan oczekiwany w biurze prasowym, adres itd. Zgłosić po odebranie przepustki, itd.” Na list nie odpowiedziałem. Po miesiącu przyszło drugie pismo z powtórzeniem treści pierwszego i zapytaniem, dlaczego nie zgłaszam się po odbiór przepustki. W odpowiedzi zawiadomiłem, że o żadną przepustkę nigdy nie prosiłem i do Krakwa udawać się nie mam zamiaru. Na tym sprawa się skończyła i ze strony niemieckiej żadna nigdy propozycja nie była w stosunku do mnie ponawiana.

Pismo “Alarm”

W maju roku 1944 sprzedałem wszystkie nieruchomości i rzeczy zbędne, zostawiłem posiadłość opiece sąsiada i przedostałem się do Warszawy (pomógł mi w tym dużo prof. Władysław Studnicki). Jechaliśmy z żoną na dokumentach litewskich. W Warszawie za pieniądze, które uzyskałem ze sprzedaży nieruchomości wydałem pierwszy numer swego pisma tajnego pt. “Alarm”. Do wydania drugiego udzielił mi zapomogi hr. Stanisław Rostworowski. Kolportaż prowadziłem za pomocą tajnej organizacji “piaseczczyków”, personalnie za sprawą hr. Dominika Horodyńskiego i Edmunda Moszyńskiego (syna redaktora “Czasu”). Tymczasem oszczercza kampania wileńska dotarła do Warszawy. Pewnego dnia przyszedł do mnie Konrad Krupski z wydziału wschodniego podziemnej Delegatury i oświadczył, że krążą plotki, że w Wilnie zapadł na mnie “jakiś” wyrok, czy to wydany przez PPR czy inna organizację, tego nie wie. Jednocześnie pokazał mi tajny meldunek pochodzący z Wilna, że wysłany zostałem przez Gestapo do… Stockholmu! Napisałem natychmiast oświadczenie i prosiłem bardzo Krupskiego, z którym kontaktowałem się stale, żeby mojej sprawy dopilnował w Delegaturze. Było to w lipcu 1944-go. A 1-go sierpnia wybuchło powstanie.

Okres krakowski

Z Warszawy wyjechałem dn. 31 lipca o godzinie 12ej w południe, w obliczu zbliżających się bolszewików i nastrojów Warszawy, która (co tu ukrywać!) z utęsknieniem tych bolszewików czekała!

Z Krakowa zamierzałem uciekać już dalej do Włoch. Zatrzymały mnie jednak okoliczności rodzinnego charakteru. Ponieważ nie miałem pieniędzy, z pomocą materialną przyszedł mi tenże hr. Stanisław Rostworowski i ks. Jerzy Lubomirski. Poza tym utrzymywałem się z handlu. Bywałem stale na zebraniach dyskusyjnych w salonie hr. Adama Ronikiera, gdzie przewijały się setki osób zarówno z naziemnej, jak i podziemnej Polski. Tam też podtrzymywałem w dalszym ciągu swe stanowisko polityczne wobec nowych prób niemieckiego wciągnięcia Polaków do jakieś współpracy. Stanowisko moje zwalczał głównie, znany publicysta Aleksander Bocheński (brat Adolfa i kapelana Bocheńskiego), który twierdził, że teraz głównym zadaniem jest ratowanie “substancji narodowej” i dlatego trzeba od Niemców wytargować, co się da. Ja zaś upierałem się w dalszym ciągu, że najważniejszą sprawą jest moralne przygotowanie społeczeństwa wobec grożącej inwazji sowieckiej. Twierdziłem (co zresztą twierdzę w dalszym ciągu), że straty nasze w kraju będą bardzo grubo przesadzone, a wyolbrzymiane przez propagandę sowiecką dla zniechęcenia nas do oporu przeciwko nowemu okupantowi: że substancja narodowa wcale nie jest zagrożona, a zagrozi jej dopiero moralnym rozkładem inwazja bolszewicka. Dlatego nie możemy się dyskredytować rozmowami z Niemcami, aby nie osłabiać moralnej potencji polskiego frontu antysowieckiego. W Krakowie też wydałem tajną broszurę pt. Optymizm nie zastąpi nam Polski. Do Rzymu przywiozłem tę broszurę, numery “Alarmu” i książkę o bolszewikach napisaną w Wilnie. Zaznaczam, że dotychczas ani jedna osoba na terenie Włoch, która powtórzyła czy też przyjęła do wiadomości “zarzuty” skierowane przeciwko mojej osobie, ani jedna instancja urzędowa, czy półurzędowa polska nie pytała mnie, nie przesłuchiwała, ani też nie zainteresowała się ani jednym dowodem mojej publicystyczno-literackiej działalności w kraju!

Absurdalność “zarzutów”

Posądzanie mnie o współpracę z Niemcami jest choćby dlatego absurdalnym, że brakuje mu wszelkich podstaw logicznych. Jako osobę bądź, co bądź znaną, mogliby mnie Niemcy wyzyskać przez ogłaszanie publiczne moich wystąpień, jak to robili z moim wywiadem, dając mu tytuł: “Głośny literat polski o swoim pobycie w Katyniu”. Poza jednak tym jednym wywiadem, którego się nie zapieram ani wstydzę, nie istniało żadne moje publiczne wystąpienie. A zatem miałbym rzekomo pracować tajnie, po cichu z Niemcami. W jakim celu? Ideowym? Nie. Istnieją świadkowie, którzy mogą stwierdzić, że wypowiadałem się przeciwko tej współpracy. Ale jeszcze lepsze są dowody w postaci moich tajnych publikacji. Absurdem by zatem było dla względów ideowych, w jednym i tym samym czasie głosić dwie, przeciwstawne sobie idee.

Pozostaje zatem cel materialny. Miałbym więc rzekomo współpracować z Niemcami dla pieniędzy? Jakież by to były pieniądze, dla których miałbym się skusić? Za anonimową współpracę Niemcy płaciliby niewątpliwie grosze, tak jak u nich wszystko było według cennika przedwojennego w rażącej sprzeczności z życiem i czarnym rynkiem. W każdym razie śmiem twierdzić, że byłyby to pieniądze skąpsze od tych, którymi operowała nasza podziemna akcja.

Pomijam fakt, że cały szereg osób, które mnie znają, mogłyby chyba pod przysięgą zeznać, że do takiej pracy nie byłem zdolny, ale faktem jest poza tym, że cały okres okupacji niemieckiej pod Wilnem żyłem w wielkiej biedzie, co mogą stwierdzić moi najbliżsi sąsiedzi, o których wiem, że znajdują się w Austrii. Istnieją też ludzie na emigracji, którzy potwierdzą, że wspierali mnie materialnie w kraju, jak ks. Jerzy Lubomirski (w Szwajcarii), Alfred hr. Potocki (księstwo Lichtenstein), Sebastian ks. Lubomirski (w Rzymie), i Adam hr. Ronikier.

Jak powstawały “famy”

Rozumiem, że okolicznością mogącą budzić największe wątpliwości jest pytanie, skąd się bierze tylu ludzi, którzy potwierdzają tę samą wersję? “Nie ma dymu bez ognia”, itp. Otóż jednak był dym bez ognia.

Charakterystyczną cechą nastrojów i okoliczności, w jakich żył kraj pod okupacją, było właśnie powstawanie różnego rodzaju “fam”. Dziwnie się też składało, że te wielkie famy, które z błyskawiczną szybkością docierały do wszystkich sfer społeczeństwa, zawsze miały, pośrednio lub bezpośrednio, ale coś wspólnego z interesem sowieckim. Że wyliczę wielką famę wileńską o rzekomym oświadczeniu Stalina w obronie Polaków, po masowym morderstwie dokonanym przez Niemców w Święcianach. Dalej fama o flagach polskich we Lwowie, po zajęciu przez Sowiety. Słynna też była o biskupie Szelążku, że mianowany został przez bolszewików burmistrzem Łucka, powtarzana absolutnie przez wszystkich, od chłopca sprzedającego zapałki do ks. Janusza Radziwiłła. (O doskonałej sytuacji we Lwowie, słyszałem między innymi z własnych ust ks. Metropolity, kardynała Sapiehy).

Najklasyczniejszymi były jednak “famy” mające za cel podważyć wiarę w sowiecką winę zbrodni katyńskiej. Tych powstało bardzo wiele. Były jednak dwie, o których mówili wszyscy, warszawska i wileńska. Warszawska opiewała, że na liście oficerów katyńskich znalazł się oficer przebywający w Oflagu niemieckim. Żona jego poszła tedy do Gestapo, ażeby sprawdzić i… nie wróciła. – Na użytek Wilna istniała fama następująca: żona rotmistrza Antona (nb. mego kolegi) otrzymała od niego list, że jest u generała Andersa, mimo że figuruje na liście katyńskiej. I jakkolwiek żona rotmistrza Antona mieszkała w Wilnie i każdy mógł pójść do niej i sprawdzić, nikt tego nie uczynił, a wszyscy powtarzali z palca wyssana wersję, powtarzali z takim uporem i tak powszechnie, że ja sam w nią uwierzyłem, będąc przekonany, że widocznie Anton uciekając zostawił swe dokumenty komuś innemu. I dopiero tu, w Rzymie, dowiedziałem się, że na liście katyńskiej nie było żadnego oficera z Oflagu i że rotmistrz Anton zginął w Rosji.

Ofiarą jednych z tych klasycznych fam, utkanych przez moich osobistych wrogów, oszczerców i kanalie różnego autoramentu oraz agentów bolszewickich – padłem również ja – Józef Mackiewicz.

Kopiowanie, przetwarzanie, rozpowszechnianie materiałów, ze strony www.jozefmackiewicz.com, w całości lub w części, bez zgody właściciela strony jest zabronione.

© 2024. All Rights Reserved. Opracowanie strony: fdgstudio.net